Filozofia w dźwiękach opery
Filozof z zamiłowania. Śpiewak z wyboru. Tadeusz Szlenkier. Tenor. Rocznik 79. Mimo młodego wieku śpiewa na wielu scenach w Polsce i za granicą. Obecnie na stałe związany ze sceną operową w Norymberdze, dla której przygotowuje partię Don Josego w „Carmen” Bizeta. A już 28 sierpnia będzie go można zobaczyć na deskach opery wrocławskiej, gdzie wystąpi w „Tosce” Pucciniego jako Mario Cavaradossi.
Z Tadeuszem Szlenkierem rozmawia Piotr Kindela / Foto: Bartek Banaszek
Początek twojej kariery zawodowej zaczął się nietypowo, bo od filozofii. Jak do tego doszło?
Rzeczywiście, kiedy zbliżała się matura, do głowy mi nawet nie przyszło, że w przyszłości będę robił coś związanego z muzyką. Co prawda od 15. roku życia śpiewałem w Międzyuczelnianym Chórze w Warszawie, ale nie myślałem, że zajmę się śpiewem zawodowo. Chciałem coś studiować, ale nie miałem żadnego skonkretyzowanego pomysłu. Postanowiłem więc uczyć się czegoś co było dla mnie najciekawsze, czyli filozofii. Dopiero podczas studiów na Uniwersytecie Warszawskim zacząłem brać lekcje śpiewu i zdałem do stołecznego Zespołu Szkół Muzycznych im. Fryderyka Chopina.
A jako ciekawostkę dodam, że tematem swojej pracy magisterskiej na UW uczyniłem relację pomiędzy Fryderykiem Nietzschem a Ryszardem Wagnerem. To poruszanie się na pograniczu filozofii oraz muzyki było dla mnie fantastycznym doświadczeniem. Ale taki konkretny „etap muzyczny”, gdy stwierdziłem, że muzyką chcę się zajmować na poważnie, nastąpił właśnie w trakcie studiów i nauki w szkole muzycznej. Czyli około 2003 roku. To był moment, gdy zacząłem śpiewać zawodowo i utrzymywać się z tego.
Czyli rozumiem, że wcześniej twój kontakt z muzyką był „luźny”; nie grałeś na żadnym instrumencie, a nuty były ci obce.
Tak, tak właśnie było. Jako dziecko trochę uczyłem się grać na fortepianie, ale nie było to nic konkretnego. Chór, w którym śpiewałem, był dla mnie taką bazą wyjściową do poważniejszego zajmowania się muzyką.
Czytając biografie wielu odnoszących sukcesy śpiewaków operowych, można zauważyć, że większość od małego miało kontakt z muzyką. Natomiast ty jesteś przykładem osoby, która niejako „z ulicy” weszła do szkoły muzycznej i rozpoczęła karierę.
Rzeczywiście daje się zauważyć, że obecnie zawód śpiewaka operowego jest bardzo sprofesjonalizowany. Ale historycznie rzecz biorąc, rzadko się zdarzało, by legendarni śpiewacy, np. włoscy z przełomu XIX i XX wieku, byli profesjonalnie wykształconymi muzykami po szkołach czy konserwatoriach muzycznych. Częściej było tak, że ktoś miał piękny głos i zaczynał się kształcić muzycznie. Przeważnie zresztą prywatnie. Ale też za tymi śpiewakami stali wielcy dyrygenci lub pianiści. Dzisiaj wygląda to trochę inaczej. Wymaga się na przykład, i słusznie, by profesjonalny śpiewak miał rozeznanie w stylach muzycznych, w historii muzyki. No i żeby czytał nuty, musi przecież poradzić sobie w zawodzie. Ja wszystko to musiałem w szkole muzycznej nadrobić. Później uzupełniałem jeszcze swoje wykształcenie podczas dwuletnich studiów wokalnych w Stanach Zjednoczonych. Ale z pewnością też nie jest tak, że ktoś kto od dziecka nie jest wirtuozem muzycznym, jest skazany na porażkę.
Wspomniałeś o studiach wokalnych w Ameryce. To prawda, że miałeś tylko trzy dni, by podjąć decyzję – studiować na wydziale wokalnym na uniwersytecie w Yale czy też nie?
To prawda. W ogóle cała ta historia to szczęśliwy zbieg okoliczności. To był czas kiedy nie miałem jeszcze rodziny, zobowiązań zawodowych. Przypadkowo znalazłem się na przesłuchaniu, które decydowało o przyjęciu na Yale. I chyba dzięki temu, że nie do końca byłem świadomy tego co się dzieje, to podszedłem do tego z mniejszym stresem. Był koniec kwietnia 2007 roku.
W Stanach zresztą też znalazłem się przypadkiem. Pojechałem w zastępstwie za kolegę w ramach koncertu „Trzech polskich tenorów”. Mieliśmy koncert w Chicago dla Polonii. Po występach postanowiłem zostać dziesięć dni w USA i odwiedziłem starego znajomego moich rodziców, pianistę Neala Larrabee. To on zaproponował, żeby zorganizować jakiś recital wokalny dla studentów Yale, bo im to się przyda do uzyskania dodatkowych punktów na zakończenie roku. Na tym koncercie była córka szefowej wydziału wokalno-aktorskiego na Yale. Zostałem zaproszony na przesłuchanie kwalifikacyjne. Jak mówiłem wcześniej nie byłem świadom (śmiech) tego co się dzieje, w co się pakuję, po prostu pożyczyłem samochód, pojechałem na to przesłuchanie i zostałem przyjęty. W zasadzie z ulicy. Decyzję faktycznie musiałem podejmować szybko, ale stwierdziłem, że byłoby niemądrze nie skorzystać z takiej okazji. I tak od września 2007 do września 2009 byłem ponownie studentem. Z tamtych doświadczeń na amerykańskiej uczelni czerpię do dziś.
Są jakieś różnice pomiędzy amerykańskim a polskim kształceniem wokalnym?
Nie ma uniwersalnego studenta i uniwersalnego nauczyciela śpiewu. Napewno uniwersytety prywatne takie jak Yale nie borykają się z problemami finansowymi, czy z brakami chociażby sal do ćwiczeń. One są również w tym sensie elitarne, że jest tam niewielu studentów, więc wykładowcy mogą im poświęcić więcej czasu. Mieliśmy np. bardzo dużo recitali. Co tydzień był „Wieczór pieśni”, więc można było, a w zasadzie był to wymóg, regularnie zaprezentować coś nowego. Raz do roku przygotowywaliśmy operę oraz sceny operowe z różnych przedstawień. To wszystko pomagało w większym obyciu ze sceną.
Twój debiut sceniczny odbył się w 2005 roku w Operze Krakowskiej. Śpiewałeś wtedy partię Alfreda w „Zemście nietoperza”.
Ja ten debiut pamiętam bardzo dobrze. Z kilku powodów. Po pierwsze zawdzięczam go ówczesnemu dyrektorowi artystycznemu tej opery Ryszardowi Karczykowskiemu. „Zemstę” reżyserował Janusz Józefowicz i wiem, że ten spektakl cieszy się niesłabnącym powodzeniem do tej pory. Premiera odbyła się zresztą jeszcze w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, bo budynek opery nie był gotowy. Moim zdaniem ten teatr jest najpiękniejszy na świecie, dlatego cieszę się, że tam debiutowałem. Zawsze będę wracał do tego miejsca z sentymentem.
A później była opera w Poznaniu…
Tak. To był Teatr Wielki. Zaufał mi ówczesny dyrektor Sławomir Pietras i obsadził w „Balu maskowym” Verdiego w partii Gustawa III. Było to w 2006 roku.
Ale nie mogę przy tej okazji pominąć pana Bogusława Kaczyńskiego, dzięki któremu zadebiutowałem jeszcze jako śpiewak koncertowy, estradowy, na Festiwalu im. Jana Kiepury w Krynicy w roku 2003. To on między innymi wpłynął na to, że jestem śpiewakiem. Wspólnych koncertów mieliśmy naprawdę mnóstwo. W zasadzie na całym świecie.
Chcę też wspomnieć o moim profesorze, sędziwym już, Romanie Węgrzynie, z którym jestem w ciągłym kontakcie.
Myślę, że często mamy złudzenie, że coś osiągamy własną ciężką pracą. Trudno jest jednak oddzielić to, co się zawdzięcza komuś, a tego, co się zrobiło samemu. Uważam, że trzeba pracować tak jakby wszystko zależało od nas, ale jednocześnie mieć świadomość tego, że w życiu spotyka się ludzi, którzy ciągle nam pomagają.
Słuchając ciebie można zauważyć, że twój głos jest wyrazisty, jasny. Spełniasz się w górnych i dolnych rejestrach. Ale teraz trwa pandemia, a brak występów jest zapewne szkodą dla głosu.
Powiem szczerze, że dbanie o głos w czasie trwającej pandemii jest wyzwaniem. Ponad rok bez regularnych występów, powoduje, że potrzeba większej samodyscypliny. Obecność na scenie pozwala być w takim „wokalnym ciągu”. Ale taka przerwa od występów pozwala również, by przeanalizować swój warsztat wokalny. Coś ulepszyć, czegoś się pozbyć. Choć nie ukrywam, że w czasie takiej wymuszonej przerwy pojawiły się myśli typu: „a może rzucić tę robotę i zająć się czymś innym”? Tym bardziej, że ten zawód to nie tylko reflektory i sukcesy, ale też duży stres. To również zawód zazdrosny, wymagający wyłączności, co jest trudne, gdy ma się rodzinę. Tak więc dla mnie to też był okres, w którym zastanawiałem się mocno nad swoim życiem. I doszedłem do prostego wniosku. Nadal chcę śpiewać. Chociaż szczęścia rodzinnego, a takie mam dzięki żonie i dzieciom, nie zamieniłbym na żadną spektakularną karierę.
Śpiewasz w wielu miejscach. Teraz trzeci sezon jesteś solistą w operze w Norymberdze. To może udaje ci się jednak połączyć sferę rodzinną z zawodową?
Rzeczywiście udaje się, ale też staram się, by te dwie sfery ze sobą nie walczyły. Wszyscy razem mieszkamy w Norymberdze i jest to dla mnie fantastyczne. Wcześniej siedem lat mieszkaliśmy w Bydgoszczy, gdzie byłem solistą tamtejszej opery.
Pytanie może wydawać się kontrowersyjne. Ale czy śpiewając w niemieckiej operze daje się zauważyć, że inaczej podchodzi się tam do włoskich oper biorąc pod uwagę, że było sporo niemieckich kompozytorów?
To jest dobre pytanie. I bardzo obszerne… postaram się krótko o tym powiedzieć. Dzisiejszy świat jest bardzo mały. To już nie te czasy, jak na przykład w XIX wieku, gdzie rzeczywiście można było zauważyć, że inaczej opera rozwija się we Włoszech, Francji, Rosji czy Niemczech. Wtedy style operowe, czy wręcz narodowe, były bardzo wyraźne. Dzisiaj te granice się zacierają. Na przykład, jeśli w Norymberdze pracujemy nad włoską operą, to często mamy włoskiego pianistę lub dyrygenta.
A skoro już mowa o Italii. W operach włoskich chcąc przekazać emocje często sięgano po najlepsze dramaty, na przykład Williama Shakespeare’a. To pozwoliło, by słowo było najważniejsze. A skomponowana do tych słów muzyka tworzyła piękny duet. Dziewiętnastowieczni kompozytorzy operowi, tacy jak Verdi czy Puccini, potrafili zawrzeć w swoich kompozycjach lekkość i zwinność włoskiej muzyki, przy jednoczesnym dramatyzmie całego dzieła.
To w takim razie zatrzymajmy się przy słonecznej Italii. Co sądzisz o takiej tezie: „włoska opera kocha tenorów”?
(Śmiech) No tak, no tak… Jest mnóstwo pięknych arii na głosy tenorowe. Ze wszystkich rodzajów głosów ludzkich tenor jest chyba najbardziej spektakularny dlatego, że jest… najmniej (sic!) naturalny. Powiedzmy to wprost. Przeciętny mężczyzna, który ma głos tenorowy może zaśpiewać do dźwięku G. Ale zawodowy tenor musi jeszcze kwartę albo kwintę wyżej. To jest w pewnym sensie sztucznie uzyskane. To już technika wokalna, która powoduje, że ten rodzaj głosu jest… brawurowy. Podobnie chyba było w wypadku kastratów. Bo tak jak kastraci, tak i my też popisujemy się górami. I lubimy to robić. Nawet bardzo chętnie to robimy (śmiech). Czasem sopranistki nam zazdroszczą, że nie są tenorami.
Nie można rzecz jasna zapomnieć o pieśniach neapolitańskich, które są kojarzone z tenorami i przez nich też wykonywane. Jeśli zamieszkamy na dłużej we Włoszech, to okaże się, że jest to kraj jak każdy inny, ale dzięki tym pieśniom stwarzamy sobie wyidealizowany wizerunek Italii z jej pięknymi widokami, niebem, słońcem, winem i w końcu sztuką. Włosi potrafią napisać nawet piosenkę o kolejce na Wezuwiusza, czego dowodem jest „Funiculi, funicula”. Mam sentyment do włoskiej opery, bo jej muzyka i tekst szybko trafia do mojego serca.
Włoskie opery dla początkujących według Tadeusza Szlenkiera:
- „Rycerskość wieśniacza” Pietro Mascagni
- „Pajace” Ruggero Leoncavallo
- „Traviata” Giuseppe Verdi
- „Rigoletto” Giuseppe Verdi

Opera Wrocławska – „Tosca” Giacoma Pucciniego – w dniach 28.08, 29.08, 1.09, 3.09, 5.09
Pamiętam, że Tadeusz, którego mam zaszczyt być kuzynem, choć wiekowo, to i ojcem mógłbym być, śpiewał ZAWSZE. Jego kariera śpiewaka nie zaskoczyła NIKOGO w rodzinie, bo od dziecka wykazywał wyraźne zamiłowanie do tego.
A śpiewa przepięknie. Pytałem Go kiedyś czy będzie sławny jak Pavarotti, to odpowiedział mi, że dla Niego najważniejsza jest rodzina, a żeby pójść w ślady Pavarottiego, to trzeba WSZYSTKO inne zostawić na boku i TYLKO śpiewać.
Nic dziwnego, gdy ma się tak piękną żonę…