Znów zobaczyć gwiazdy!
Tomasz Łysiak o nietypowej inauguracji sezonu w La Scali…
Piękne! Wzruszające! Od takich wykrzykników trzeba zacząć, pisząc o wydarzeniu operowym, które miało miejsce w mediolańskiej La Scali. Jak bowiem nazwać tegoroczną „premierę”, inaugurację sezonu w najsłynniejszej włoskiej, a być może i światowej, operze? To co zobaczyliśmy, przy wszystkich mankamentach wynikających z błyskawicznego trybu przygotowań, było czymś niezwykłym. Było znakiem tego, jak Sztuka potrafi wygrać z mrokiem czasu. I jak Piękno i Miłość niosą nadzieję tam, gdzie panuje zwątpienie.
7 grudnia to data ważna dla miłośników opery, dla wszystkich Włochów, a dla mieszkańców Mediolanu w szczególności. W dzień św. Ambrożego, tradycyjnie od 1951 roku, w Teatro alla Scala odbywa się uroczysta premiera inaugurująca kolejny sezon. W tym roku po raz trzeci w historii teatr został zamknięty dla publiczności: pierwszy taki wypadek miał miejsce w sezonie 1897/98, drugi podczas bombardowań w 1943 roku. Jeszcze do listopada trwały próby „Łucji z Lamermooru” Donizettiego, ale zostały przerwane z racji COVID-u. Dyrekcja La Scali podjęła więc decyzję, by zrobić coś innego – specjalny koncert, a raczej widowisko operowe, które będzie transmitowane przez telewizję.
Poszerzono scenę i przygotowano trzygodzinny spektakl, wiązankę operowych hitów, arii i baletu. Do przedsięwzięcia zaproszono plejadę gwiazd. I tak – publiczność nie zasiadła w teatrze, tylko w domowych fotelach. Całe „plateau”, parter, zajęła orkiestra. Całość, z batutą w ręką poprowadził maestro Riccardo Chailly. A wystąpili m.in: Ildar Abdrazakov, Roberto Alagna, Carlos Álvarez, Piotr Beczała, Benjamin Bernheim, Eleonora Buratto, Marianne Crebassa, Plácido Domingo, Rosa Feola, Juan Diego Flórez, Elīna Garanča, Vittorio Grigolo, Aleksandra Kurzak, Francesco Meli, Camilla Nylund, Kristine Opolais, Lisette Oropesa, Mirco Palazzi, George Petean, Marina Rebeka, Luca Salsi, Andreas Schager, Ludovic Tézier, Sonya Yoncheva…
Same gwiazdy z najwyższej operowej półki. I tak – jako przegląd gwiazd – można było na pierwszy rzut oka odczytać tytuł przedstawienia: „A riveder le stelle” – „Znów zobaczyć gwiazdy”. Dopiero na koniec widzowie RAI1 i telewizji Medici dowiedzieli się, jaki jest drugi „sens” tytułu.
Zacznijmy od tego, że realizacja, którą zobaczyliśmy, zapierająca dech w piersiach, jeśli chodzi o użyte środki i biorąc pod uwagę tak krótki czas na przygotowanie – była znakomita. Użyto zdjęć z drona na zewnątrz, laserów, olbrzymich scenografii z filmów i przedstawień teatralnych, projekcji, efektów specjalnych. W arii „La donna è mobile” z „Rigoletta”, przy słowach „qual pium al vento” („jak piórko na wietrze”) pojawiły się setki piór wirujących w przestrzeni wokół śpiewaków. Stworzono wiele oddzielnych scenografii, była i woda, i przystań, i pociąg jadący w dal zimową porą, i wnętrze wagonu, w którym Tezier śpiewał arie z „Don Carlosa”; były fragmenty scenografii filmów, odniesienia do Felliniego, samochód unoszący się w górę, by wraz ze śpiewaczką frunąć nad Rzymem, na deskach pojawiła się nawet kultowa Vespa.
Spektakl, jeszcze na intro pod napisy i zdjęcia Mediolanu z lotu ptaka, zaczął się nagraniem śpiewu, zmarłej w tym roku, Mirelli Freni. Przy wejściu do opery czekała na widzów Muza, za której tanecznym krokiem wszyscy „weszli” do środka. Orkiestra czekała w ciszy. Na pustej scenie – kobieta zamiatała podłogę, w stroju pracowników technicznych La Scali. Nagle przerwała sprzątanie, popatrzyła „w oko kamery” i zaczęła śpiewać a capella… hymn Włoch:
„Fratelli d’Italia
L’Italia s’è desta”
„Bracia Włosi
Italia wstaje, podnosi się…”
Ileż to znaczy dla kraju, który tyle wycierpiał w tym roku, w tym dramacie związanym z COVID-em. Drugą zwrotkę podjęli wszyscy: chór, pracownicy teatru, orkiestra, i… nie dało się powstrzymać łez. Już na wstępie.
A potem rozpoczęto koncert: Verdi, preludium z „Rigoletta” i aria „Cortigiani, vil razza”, fragmenty z „Don Carlosa”; Puccini i „Madama Butterfly”, „Turandot”; Bizet i Donizetti. Do tego Czajkowski – tańczące gwiazdy baletu. Śpiewacy – gwiazdy, gwiazdy, gwiazdy: od Roberto Alagni (aria Cavaradossiego z „Toski”) przez Piotra Beczałę (który oprócz swojej arii zaśpiewał w zastępstwie za chorego Kaufmanna „Nessun dorma”), znakomitą Aleksandrę Kurzak, po Juana Diego Flòreza z kapitalnym wykonaniem „Una furtiva lacrima” z „Napoju Miłosnego”. I Lisette Oropesa z „Łucją z Lammermooru”, która szykowana była na premierę. Pomiędzy częściami spektaklu wpleciono fragmenty prozy i wiersze czytane przez znanych aktorów.
Oczywiście, można by dodać łyżkę dziegciu – czasem siadała dramaturgia, a czasem drażniły wątki współczesnej „publicystyki”, które w moim odczuciu nie były potrzebne (nie, drodzy twórcy – „Tosca” to nie była akcja „me too” epoki napoleońskiej – to anachronizm), ale pal sześć drobiazgi – całość była znakomita i w dodatku uniesiona na wyższy poziom dzięki wzruszeniu, które czuło się i u dyrygenta, i w orkiestrze, i pośród śpiewaków – każdy dawał z siebie wszystko co się da i jeszcze więcej. Bo to czas i chwila szczególna.
Na sam koniec pojawiło się wielkie zdjęcie z 11 maja 1946 roku. Toscanini stojący przed orkiestrą. Dyryguje po raz pierwszy po wojnie. Po piętnastu latach wygnania z ojczyzny, po wieloletnim koszmarze. I o tym jest finalna opowieść. O tym, że opera, muzyka, sztuka – ratuje nas wszystkich. Że jest nam potrzebna. Że żyjemy nie tylko chlebem, ale i duchem. Że Piękno wyzwala, leczy. Że Miłość wygrywa.
Kończąc relację telewizyjną Bruno Vespa wyszedł z budynku teatru i stojąc pod słynnymi kolumnami La Scali powiedział, skąd wziął się tytuł spektaklu. To cytat z Dantego. Ostatni wers „Piekła”:
„Na koniec wyjdziemy, by ZNÓW ZOBACZYĆ GWIAZDY”.
A zatem wyjść z tego, co trudne, złe, co nas doświadcza w ostatnim czasie, co doświadcza Włochów, którzy na święta Bożego Narodzenia muszą poddać się ostrym rygorom i być może nie spotkają swoich bliskich. Ale przecież na koniec wychodzi się na ulicę i patrzy w niebo. Aby „znów zobaczyć gwiazdy”.
Tomasz Łysiak