Pienia anielskie – o kastratach i kontratenorach

Nie istnieje opera bez Włoch, tak jak Włochy nie istnieją bez opery. To właśnie tam się wszystko zaczęło, tam się narodziło, stamtąd wyszło, ogarniając ludzkie uniwersum – cudowna sztuka ukazania dramatu przy pomocy muzyki i śpiewu!

Ostatnio dużym zaskoczeniem jawi się niektórym kariera i popularność, jaką zdobywają na scenach operowych świata kontratenorzy, uważani za hermetyczne wyjątki jednostkowo zaistniałe w jego obrębie – za tzw. głosy niszowe. Faktem jest, że głosy takie są absolutnie wyjątkowe i rzeczywiście niestandardowe, i to w tym należy upatrywać ich popularności oraz rosnącego zachwytu, a nie w zmieniających się czasach, jakkolwiek rzeczywiście czas „koturnowych” postaci śpiewaków operowych właśnie przemija. I dobrze. Świat musi się zmieniać, by móc się rozwijać, choć w swej esencji pozostaje przecież taki sam. Zmiana fraka na bonżurkę może, a nawet powinna się od czasu do czasu wydarzyć. Tymczasem to, co rzadkie i niespotykane jawi się zawsze jako coś, co ma wartość ogromną, nieprzeliczalną na żadną walutę. Tak też jest z kontratenorem – naturalnym, najwyższym głosem męskim. Białe kruki nie biorą się z nikąd.

Skala głosów kobiecych

Kimże jest więc zatem kontratenor poza tym, że z pewnością jest mistrzem śpiewu? Według definicji to: „śpiewak płci męskiej, który mimo przebytej mutacji głosu, dzięki odpowiedniej technice, jak i wrodzonym uwarunkowaniom, jest w stanie operować pełną skalą altu (kontratenor altowy), mezzosopranu (kontratenor mezzosopranowy) lub nawet sopranu (kontratenor sopranowy)”. Czyli jest to mężczyzna, który jest w stanie śpiewać jak kobieta? Ależ nie! Jest to mężczyzna, który co prawda operuje skalą głosów kobiecych, ale nadal jego głos pozostaje głosem męskim – najwyższym – generowanym w sposób naturalny. Śpiewające jak anioły pacholęta, wchodząc w wiek męski, przechodzą mutację, a ona powoduje diametralną zmianę parametrów głosowych. Do „pień anielskich” chłopiec nie powraca. Wysoki głos traci na zawsze, chyba, że… Co można zrobić by wstrzymać mutację? To proste. Dokonać kastracji. Trudno sobie wyobrazić coś bardziej okrutnego i nieludzkiego, a jednak. Szczególnie w okresie baroku, ale też i wcześniej, utalentowanych muzycznie chłopców kastrowano, by zachować wyjątkowe piękno ich głosów, które męskość w postaci mutacji zniszczyłaby bezpowrotnie. Co trudne dziś do uwierzenia, ostatnim słynnym śpiewakiem-kastratem był Włoch Alessandro Moreschi, który żył na przełomie XIX i XX wieku.

Alessandro Moreschi

Jako bardzo młody człowiek trafił do Rzymu, gdzie śpiewał w chórach papieskich: najpierw w chórze bazyliki św. Jana na Lateranie, potem w chórze Kaplicy Sykstyńskiej, cieszącym się sławą od stuleci. Kastraci w tym chórze przestali śpiewać dopiero w 1903 roku! 

Farinelli – niemożność spełnienia

Głosu Moreschiego możemy jeszcze dziś posłuchać, bo jako jedyny został zarejestrowany. To siedemnaście utworów, w tym pieśń „Ave Maria”. Niestety ówczesna technika nie była wystarczająca skuteczna, by dobrze zapisać głos kastrata i potem pozwolić na odtworzenie go w całej jego skali i pełni.

Do dziś więc możemy jedynie próbować wyobrazić sobie śpiew kastrata lub też technicznie „zmiksować” głosy, by choć zbliżyć się do jego prawdziwego, oryginalnego brzmienia. Właśnie takiego zabiegu dokonano przy realizacji filmu pod tytulem „Farinelli: Voce regina” (pol. „Farinelli, ostatni kastrat”) z 1994 roku, choć jak już wspomniałam Farinelli wcale ostatnim kastratem nie był. Film o Carlo Broschim (tak nazywał się ów śpiewak zwanym Farinellim), w reżyserii Gérarda Corbiau opowiada o życiu i wielkiej karierze śpiewaczej bardzo znanego w XVIII wieku śpiewaka oraz o jego równie wielkiej tragedii: niemożności spełnienia, osiągnięcia satysfakcji seksualnej z powodu okaleczenia – kastracji.

Corrado Giacinto, Ritratto di Carlo Broschi detto Farinelli, 1753

To jeden jego wymiar, bo gdybyście państwo zechcieli obejrzeć film o historii muzyki, to również śmiało zapraszam na „Farinellego”. Przy tym wszystkim przyjdzie nam również obejrzeć pokaz cudownych strojów barokowych, wnętrz domowych i teatralnych.

Kadr z filmu „Farinelli, ostatni kastrat”

Damy w sukniach na stelażach, w bez mała metrowych fryzurach, jak ogrody zdobnych kwiatami i owocami, damy z wachlarzami w dłoniach, omdlewające na dźwięk głosu śpiewaka, albo też, jak można sądzić, przenoszące się w „inny wymiar” odczuwania, podczas słuchania arii pełnych ozdobników muzycznych śpiewanych przez swojego idola. A on, biedak, nigdy nie osiągnie spełnienia w tej materii. Cóż! Niemożność. Cierpienie za piękno. Piękno za cierpienie. Głos filmowego Farinellego to, jak już wspomnieliśmy, miks głosu kontratenora i sopranistki czyli – Dereka Lee Ragina, czarnoskórego amerykańskiego śpiewaka oraz wspaniałej polskiej artystki operowej – Ewy Małas-Godlewskiej. Ich głosy nagrano oddzielnie, a następnie połączono je cyfrowo. Efekt jest powalający. Śpiew Farinellego urzeka! 

Kastraci już dziś nie śpiewają, ale śpiewają kontratenorzy. To wysoka półka w hierarchii śpiewaczej muzyki poważnej. Jest ich niewielu, ale być może znajdą państwo pośród nich swoich faworytów, choćby we Francji – Philippe’a Jarousky’ego, albo w Argentynie – Franco Fagioliego, albo też znacznie bliżej, w Polsce – Jakuba Józefa Orlińskiego.

Jakub Józef Orliński

Wszyscy oni są wspaniali, ich muzyka olśniewa, zachwyca, unosi słuchającego na absolutne wyżyny emocji przez swój artyzm i muzyczne interpretacje śpiewaków. 

Życzę zatem cudownych przeżyć z muzyką, podczas filmu o Farinellim lub w trakcie słuchania wybitnych arii w wykonaniu kontratenorów. 

Anna Miecznikowska-Ziółek

Filozofia w dźwiękach opery

Filozof z zamiłowania. Śpiewak z wyboru. Tadeusz Szlenkier. Tenor. Rocznik 79. Mimo młodego wieku śpiewa na wielu scenach w Polsce i  za granicą. Obecnie na stałe związany ze sceną operową w Norymberdze, dla której przygotowuje partię Don Josego w „Carmen” Bizeta. A już 28 sierpnia będzie go można zobaczyć na deskach opery wrocławskiej, gdzie wystąpi w „Tosce” Pucciniego jako Mario Cavaradossi.

Z Tadeuszem Szlenkierem rozmawia Piotr Kindela / Foto: Bartek Banaszek

Początek twojej kariery zawodowej zaczął się nietypowo, bo od filozofii. Jak do tego doszło? 

Rzeczywiście, kiedy zbliżała się matura, do głowy mi nawet nie przyszło, że w przyszłości będę robił coś związanego z muzyką. Co prawda od 15. roku życia śpiewałem w Międzyuczelnianym Chórze w Warszawie, ale nie myślałem, że zajmę się śpiewem zawodowo. Chciałem coś studiować, ale nie miałem żadnego skonkretyzowanego pomysłu. Postanowiłem więc uczyć się czegoś co było dla mnie najciekawsze, czyli filozofii. Dopiero podczas studiów na Uniwersytecie Warszawskim zacząłem brać lekcje śpiewu i zdałem do stołecznego Zespołu Szkół Muzycznych im. Fryderyka Chopina. 

A jako ciekawostkę dodam, że tematem swojej pracy magisterskiej na UW uczyniłem relację pomiędzy Fryderykiem Nietzschem a Ryszardem Wagnerem. To poruszanie się na pograniczu filozofii oraz muzyki było dla mnie fantastycznym doświadczeniem. Ale taki konkretny „etap muzyczny”, gdy stwierdziłem, że muzyką chcę się zajmować na poważnie, nastąpił właśnie w trakcie studiów i nauki w szkole muzycznej. Czyli około 2003 roku. To był moment, gdy zacząłem śpiewać zawodowo i utrzymywać się z tego.

Czyli rozumiem, że wcześniej twój kontakt z muzyką był „luźny”; nie grałeś na żadnym instrumencie, a nuty były ci obce.

Tak, tak właśnie było. Jako dziecko trochę uczyłem się grać na fortepianie, ale nie było to nic konkretnego. Chór, w którym śpiewałem, był dla mnie taką bazą wyjściową do poważniejszego zajmowania się muzyką.

Czytając biografie wielu odnoszących sukcesy śpiewaków operowych, można zauważyć, że większość od małego miało kontakt z muzyką. Natomiast ty jesteś przykładem osoby, która niejako „z ulicy” weszła do szkoły muzycznej i rozpoczęła karierę.

Rzeczywiście daje się zauważyć, że obecnie zawód śpiewaka operowego jest bardzo sprofesjonalizowany. Ale historycznie rzecz biorąc, rzadko się zdarzało, by legendarni śpiewacy, np. włoscy z przełomu XIX i XX wieku, byli profesjonalnie wykształconymi muzykami po szkołach czy konserwatoriach muzycznych. Częściej było tak, że ktoś miał piękny głos i zaczynał się kształcić muzycznie. Przeważnie zresztą prywatnie. Ale też za tymi śpiewakami stali wielcy dyrygenci lub pianiści. Dzisiaj wygląda to trochę inaczej. Wymaga się na przykład, i słusznie, by profesjonalny śpiewak miał rozeznanie w stylach muzycznych, w historii muzyki. No i żeby czytał nuty, musi przecież poradzić sobie w zawodzie. Ja wszystko to musiałem w szkole muzycznej nadrobić. Później uzupełniałem jeszcze swoje wykształcenie podczas dwuletnich studiów wokalnych w Stanach Zjednoczonych. Ale z pewnością też nie jest tak, że ktoś kto od dziecka nie jest wirtuozem muzycznym, jest skazany na porażkę. 

Wspomniałeś o studiach wokalnych w Ameryce. To prawda, że miałeś tylko trzy dni, by podjąć decyzję – studiować na wydziale wokalnym na uniwersytecie w Yale czy też nie?

To prawda. W ogóle cała ta historia to szczęśliwy zbieg okoliczności. To był czas kiedy nie miałem jeszcze rodziny, zobowiązań zawodowych. Przypadkowo znalazłem się na przesłuchaniu, które decydowało o przyjęciu na Yale. I chyba dzięki temu, że nie do końca byłem świadomy tego co się dzieje, to podszedłem do tego z mniejszym stresem. Był koniec kwietnia 2007 roku.

W  Stanach zresztą też znalazłem się przypadkiem. Pojechałem w zastępstwie za kolegę w ramach koncertu „Trzech polskich tenorów”. Mieliśmy koncert w Chicago dla Polonii. Po występach postanowiłem zostać dziesięć dni w USA i odwiedziłem starego znajomego moich rodziców, pianistę Neala Larrabee. To on zaproponował, żeby zorganizować jakiś recital wokalny dla studentów Yale, bo im to się przyda do uzyskania dodatkowych punktów na zakończenie roku. Na tym koncercie była córka szefowej wydziału wokalno-aktorskiego na Yale. Zostałem zaproszony na przesłuchanie kwalifikacyjne. Jak mówiłem wcześniej nie byłem świadom (śmiech) tego co się dzieje, w co się pakuję, po prostu pożyczyłem samochód, pojechałem na to przesłuchanie i zostałem przyjęty. W zasadzie z ulicy. Decyzję faktycznie musiałem podejmować szybko, ale stwierdziłem, że byłoby niemądrze nie skorzystać z takiej okazji. I tak od września 2007 do września 2009 byłem ponownie studentem. Z tamtych doświadczeń na amerykańskiej uczelni czerpię do dziś.

Są jakieś różnice pomiędzy amerykańskim a polskim kształceniem wokalnym?

Nie ma uniwersalnego studenta i uniwersalnego nauczyciela śpiewu. Napewno uniwersytety prywatne takie jak Yale nie borykają się z problemami finansowymi, czy z brakami chociażby sal do ćwiczeń. One są również w tym sensie elitarne, że jest tam niewielu studentów, więc wykładowcy mogą im poświęcić więcej czasu. Mieliśmy np. bardzo dużo recitali. Co tydzień był „Wieczór pieśni”, więc można było, a w zasadzie był to wymóg, regularnie zaprezentować coś nowego. Raz do roku przygotowywaliśmy operę oraz sceny operowe z różnych przedstawień. To wszystko pomagało w większym obyciu ze sceną.

Twój debiut sceniczny odbył się w 2005 roku w Operze Krakowskiej. Śpiewałeś wtedy partię Alfreda w „Zemście nietoperza”.

Ja ten debiut pamiętam bardzo dobrze. Z kilku powodów. Po pierwsze zawdzięczam go ówczesnemu dyrektorowi artystycznemu tej opery Ryszardowi Karczykowskiemu. „Zemstę”  reżyserował Janusz Józefowicz i wiem, że ten spektakl cieszy się niesłabnącym powodzeniem do tej pory. Premiera odbyła się zresztą jeszcze w Teatrze im. Juliusza Słowackiego w Krakowie, bo budynek opery nie był gotowy. Moim zdaniem ten teatr jest najpiękniejszy na świecie, dlatego cieszę się, że tam debiutowałem. Zawsze będę wracał do tego miejsca z sentymentem. 

A później była opera w Poznaniu…

Tak. To był Teatr Wielki. Zaufał mi ówczesny dyrektor Sławomir Pietras i obsadził w „Balu maskowym” Verdiego w partii Gustawa III. Było to w 2006 roku.

Ale nie mogę przy tej okazji pominąć pana Bogusława Kaczyńskiego, dzięki któremu zadebiutowałem jeszcze jako śpiewak koncertowy, estradowy, na Festiwalu im. Jana Kiepury w Krynicy w roku 2003. To on między innymi wpłynął na to, że jestem śpiewakiem. Wspólnych koncertów mieliśmy naprawdę mnóstwo. W zasadzie na całym świecie. 

Chcę też wspomnieć o moim profesorze, sędziwym już, Romanie Węgrzynie, z którym jestem w ciągłym kontakcie.

Myślę, że często mamy złudzenie, że coś osiągamy własną ciężką pracą. Trudno jest jednak oddzielić to, co się zawdzięcza komuś, a tego, co się zrobiło samemu. Uważam, że trzeba pracować tak jakby wszystko zależało od nas, ale jednocześnie mieć świadomość tego, że w życiu spotyka się ludzi, którzy ciągle nam pomagają.

Słuchając ciebie można zauważyć, że twój głos jest wyrazisty, jasny. Spełniasz się w górnych i dolnych rejestrach. Ale teraz trwa pandemia, a brak występów jest zapewne szkodą dla głosu. 

Powiem szczerze, że dbanie o głos w czasie trwającej pandemii jest wyzwaniem. Ponad rok bez regularnych występów, powoduje, że potrzeba większej samodyscypliny. Obecność na scenie  pozwala być w takim „wokalnym ciągu”. Ale taka przerwa od występów pozwala również, by przeanalizować swój warsztat wokalny. Coś ulepszyć, czegoś się pozbyć. Choć nie ukrywam, że w czasie takiej wymuszonej przerwy pojawiły się myśli typu: „a może rzucić tę robotę i zająć się czymś innym”? Tym bardziej, że ten zawód to nie tylko reflektory i sukcesy, ale też duży stres. To również zawód zazdrosny, wymagający wyłączności, co jest trudne, gdy ma się rodzinę. Tak więc dla mnie to też był okres, w którym zastanawiałem się mocno nad swoim życiem. I doszedłem do prostego wniosku. Nadal chcę śpiewać. Chociaż szczęścia rodzinnego, a takie mam dzięki żonie i dzieciom, nie zamieniłbym na żadną spektakularną karierę.

Śpiewasz w wielu miejscach. Teraz trzeci sezon jesteś solistą w operze w Norymberdze. To może udaje ci się jednak połączyć sferę rodzinną z zawodową?

Rzeczywiście udaje się, ale też staram się, by te dwie sfery ze sobą nie walczyły. Wszyscy razem mieszkamy w Norymberdze i jest to dla mnie fantastyczne. Wcześniej siedem lat mieszkaliśmy w Bydgoszczy, gdzie byłem solistą tamtejszej opery.

Pytanie może wydawać się kontrowersyjne. Ale czy śpiewając w niemieckiej operze daje się zauważyć, że inaczej podchodzi się tam do włoskich oper biorąc pod uwagę, że było sporo niemieckich kompozytorów?

To jest dobre pytanie. I bardzo obszerne… postaram się krótko o tym powiedzieć. Dzisiejszy świat jest bardzo mały. To już nie te czasy, jak na przykład w XIX wieku, gdzie rzeczywiście można było zauważyć, że inaczej opera rozwija się we Włoszech, Francji, Rosji czy Niemczech. Wtedy style operowe, czy wręcz narodowe, były bardzo wyraźne. Dzisiaj te granice się zacierają. Na przykład, jeśli w Norymberdze pracujemy nad włoską operą, to często mamy włoskiego pianistę lub dyrygenta. 

A skoro już mowa o Italii. W operach włoskich chcąc przekazać emocje często sięgano po najlepsze dramaty, na przykład Williama Shakespeare’a. To pozwoliło, by słowo było najważniejsze. A skomponowana do tych słów muzyka tworzyła piękny duet. Dziewiętnastowieczni kompozytorzy operowi, tacy jak Verdi czy Puccini, potrafili zawrzeć w swoich kompozycjach lekkość i zwinność włoskiej muzyki, przy jednoczesnym dramatyzmie całego dzieła. 

To w takim razie zatrzymajmy się przy słonecznej Italii. Co sądzisz o takiej tezie: „włoska opera kocha tenorów”?

(Śmiech) No tak, no tak…  Jest mnóstwo pięknych arii na głosy tenorowe. Ze wszystkich rodzajów głosów ludzkich tenor jest chyba najbardziej spektakularny dlatego, że jest… najmniej (sic!) naturalny. Powiedzmy to wprost. Przeciętny mężczyzna, który ma głos tenorowy może zaśpiewać do dźwięku G. Ale zawodowy tenor musi jeszcze kwartę albo kwintę wyżej. To jest w pewnym sensie sztucznie uzyskane. To już technika wokalna, która powoduje, że ten rodzaj głosu jest… brawurowy. Podobnie chyba było w wypadku kastratów. Bo tak jak kastraci, tak i my też popisujemy się górami. I lubimy to robić. Nawet bardzo chętnie to robimy (śmiech). Czasem sopranistki nam zazdroszczą, że nie są tenorami.

Nie można rzecz jasna zapomnieć o pieśniach neapolitańskich, które są kojarzone z tenorami i przez nich też wykonywane. Jeśli zamieszkamy na dłużej we Włoszech, to okaże się, że jest to kraj jak każdy inny, ale dzięki tym pieśniom stwarzamy sobie wyidealizowany wizerunek Italii z jej pięknymi widokami, niebem, słońcem, winem i w końcu sztuką. Włosi potrafią napisać nawet piosenkę o kolejce na Wezuwiusza, czego dowodem jest „Funiculi, funicula”. Mam sentyment do włoskiej opery, bo jej muzyka i tekst szybko trafia do mojego serca. 

Włoskie opery dla początkujących według Tadeusza Szlenkiera:

  • „Rycerskość wieśniacza” Pietro Mascagni
  • „Pajace” Ruggero Leoncavallo
  • „Traviata” Giuseppe Verdi
  • „Rigoletto” Giuseppe Verdi

Opera Wrocławska – „Tosca” Giacoma Pucciniego – w dniach 28.08, 29.08, 1.09, 3.09, 5.09

Riccardo Muti – wielki dyrygent kończy 80 lat!

Włoski świat kultury świętuje piękny jubileusz. 28 lipca Riccardo Muti, jeden z najwybitniejszych dyrygentów na świecie, skończył 80 lat. Przez kilka dni w różnych miejscach w Italii odbywały się i odbywają związane z tym wydarzeniem benefisowe uroczystości.

28 lipca mistrz świętował w Ravennie – jego ukochanym mieście – wraz z rodziną, żoną Marią Cristiną Mazzavillani, z którą tworzy szczęśliwy związek od 1969 roku, oraz z dziećmi – Chiarą, Franceskiem, Domenico oraz z wnukami. Następnego dnia pojawia się na Kwirynale, w koncercie granym przed prezydentem Mattarellą, który będzie transmitowany w czwartek 29 lipca na RaiUno o godz. 20.30 (z okazji G20), wszystkich czytelników serdecznie zgarszamy do oglądania.

30 lipca Riccardo Muti będzie natomiast w Neapolu, w mieście, w którym studiował: tam będą go fetować w Konserwatorium Muzycznym San Pietro w Majella i w l’Associazione Ex Allievi w Sala Scarlatti. 31 lipca natomiast rzecz wyjątkowa – mistrz będzie dyrygował orkiestrą młodzieży – w dzielnicy Scampia, tej samej, której swego rodzaju złą sławę przysporzył serial „Gomorra”. Jak obiecał Muti, tak uczyni! Po ukończonym świętowaniu zacznie już próby Missa solemnis op. 123 Beethovena, szykując się na koncert, który odbędzie się w Ferragosto, w trakcie festiwalu w Salzburgu. Jednak jego wizyty w Neapolu mają szczególne znaczenie – urodził się bowiem właśnie w tym mieście 28 lipca 1941 roku, a dopiero potem wraz z rodziną przeniósł się do Molfetty. Swoją karierę jako dyrygent zaczął w 1966 roku w Bergamo kierując orkiestrą przybyłą z Pragi. Rok później wygrał konkurs dyrygencki „poruszając tylko ramieniem” – jak sam opisuje swoją technikę. Do warsztatu technicznego doszła istotna kwestia czysto muzyczna – czyli wydobywanie z partytur tego, co najważniejsze, odkrywanie głębokich sensów, uwypuklanie tego, co żyje ukryte w zapisie nutowym. Jego długa kariera to szereg wielkich tryumfów, wielkie koncerty i wspaniałe opery w największych teatrach operowych świata i prowadzenie najsłynniejszych orkiestr. Ale także… dyrektorowanie – La Scalą w latach 1986 – 2005, co zresztą zostało przerwane po kontrowersjach i konfliktach.

RICCARDO MUTI – ITALIAN OPERA ACADEMY 2020

Jego niezwykły, bezkompromisowy charakter uwidaczniał się zawsze tym, iż szacunek wobec dzieła i muzyki stał na pierwszym miejscu, ponad wszystkim. Ale także Muti nie bał się i nie boi zabierać głosu w ważnych sprawach społeczno-kulturalnych. Tak było chociażby w czasie słynnego wydarzenia z 2011 roku z Teatru Operowego w Rzymie, gdy w trakcie trwającego przedstawienia Nabucco dyrygent tuż po tym, gdy chór zaśpiewał słynne 'Va Pensiero, zamiast grać dalej wygłosił mowę dotyczącą sytuacji we włoskiej kulturze. Tak jest zresztą i do teraz – przypomnijmy, że kilka miesięcy temu wystosował do premiera Italii w sprawie złej sytuacji kultury w trakcie pandemii.

Dzisiaj, gdy na Raiuno będziemy oglądać koncert jubileuszowy przez niego prowadzony, złóżmy i my w Polsce Mistrzowi najserdeczniejsze życzenia, co my w redakcji Faro d’Italia w imieniu wszystkich farowiczów czynimy!

Poniżej – słynna przemowa w trakcie Nabucco:

Prawdziwy duch włoskiej opery

Piotr Kindela rozmawia z Bernadettą Grabias, polską śpiewaczką operową z Teatru Wielkiego w Łodzi. 

Bernadetta Grabias (mezzosopran) urodzona we Wrocławiu, tam właśnie zaczęła swoją przygodę muzyczną od klasy fortepianu w podstawowej szkole muzycznej. Po przeprowadzce do Rzeszowa rozpoczęła naukę gry na oboju w średniej szkole muzycznej. W końcu trafiła na wydział wokalny łódzkiej Akademii Muzycznej i od początku swojej kariery związała się z tamtejszym Teatrem Wielkim. W swoim dorobku ma 38 partii operowych, w tym 15 włoskich.  Do tego należy dodać 16 oratoriów oraz mnóstwo pieśni. Nie zabrakło też wielu wyróżnień i nagród.

Czuje Pani śpiew organicznie. To coś więcej niż pasja, prawda?

Dla mnie śpiew jest jak oddychanie. W nim wyrażam się w pełni. Mogę wtedy pokazać gamę swoich emocji – smutków, radości. Paradoksalnie jestem osobą skrytą, ale to śpiew pozwala mi wyrazić wrażliwość, którą posiadam w sobie.  

Mimo tego przyznała Pani, że podczas swojego podwójnego debiutu (Księżna de Bouillon w Adrianie Lecouvreur” i Mafio Orsini w Lukrecji Borgi) nie czuła tremy

Skłamałabym gdybym powiedziała, że w ogóle nie czułam tremy. Ale to nie była trema paraliżująca… była raczej motywująca. Oto właśnie spełniały się moje marzenia – otrzymałam możliwość zaśpiewania dwóch dużych mezzosopranowych partii. Ról belcantowych, włoskich, które były mi najbliższe. Dodatkowo świadomość tego, że od razu po studiach dostałam angaż w Teatrze Wielkim w Łodzi, spowodowało, że czułam wielką ekscytację pierwszym występem na scenie. 

„Maria Stuarda” G. Donizzetti, fot. Chwalisław Zieliński

Obecnie jest Pani wykładowcą w klasie śpiewu w łódzkiej Akademii Muzycznej. Udaje się zarazić studentów swoją pasją do śpiewu?

Staram się. Dużo im opowiadam o swoich doświadczeniach scenicznych. Nie prowadzę zajęć w stylu „ex cathedra”. Rozmawiam ze studentami, chcę poznać ich obawy i wspólnie je rozwiązywać. Stawiam się w ich sytuacji i przypominam sobie jak to było gdy ja byłam studentką. Chcę żeby mi ufali, bo wzajemne zrozumienie stwarza dobry typ współpracy.

Wspomniała Pani kiedyś, że mezzosopran, to przede wszystkim ciepła barwa, która musi mieć szeroką skalę  i być gotowa zaśpiewać wiele partii przeznaczonych dla tego głosu. A w operze najczęściej na pierwszym planie jest sopran i tenor…

To są właśnie stereotypy sopranowo-tenorowe, które krążą w świecie słuchaczy. Osobiście uważam, że głosy mezzosopranowe są równie ciekawe. Repertuar dla śpiewaczek mezzosopranowych obfituje w wiele różnorodnych ról, często charakterystycznych. Dużo mówi się o sopranach lirycznych i dramatycznych. Taki sam podział istnieje wśród tzw. mezzo. Jeśli dobrze poprowadzi się swój głos to z lirycznego repertuaru można stopniowo przejść do dramatycznego. I ja tak właśnie realizuję swoją karierę. Zaczynałam od „ról spodenkowych” (to w operze te role męskie, wykonywane przez śpiewaczki – przyp. PK) jak Mafio Orsini w „Lukrecja Borgii” i Nicklausse w „Opowieściach Hoffmanna” oraz lirycznych partii jak Jadwiga w „Strasznym dworze”. Później były coraz mocniejsze : Elisabeth Tudor w „Marii Stuardzie”, Giovanna Seymour w „Annie Bolenie” Donizettiego czy Donna Elwira w mozartowskim „Don Giovannim”. Aż w końcu rola na którą czekałam 15 lat – Eboli w „Don Carlosie” Verdiego.

W jednym z artykułów powiedziano o Pani – mistrzyni belcanta. Ale przecież belcanto najczęściej kojarzony jest z tenorami. 

Belcanto to taki styl śpiewania, który przede wszystkim kładzie nacisk na piękno ludzkiego głosu i na jego wirtuozerię wokalną. Oznacza to, że tak naprawdę nie określa się tutaj jakim rodzajem głosu ktoś dysponuje. Chodzi o to, by śpiewać w taki sposób, aby ten głos brzmiał jak najpiękniej i żeby można było wyrażać nim emocje. Ten styl pozwala też na zabawę głosem, tak jak jest to na przykład w operach Rossiniego. Ale już w niektórych w dziełach Donizettiego wirtuozeria nie służy tylko zabawie, ale także wyrażeniu afektów, w celu ukazania głębokich uczuć.

„Il barbiere di Siviglia” G. Rossini, fot. Katarzyna Zalewska

Stara się Pani równoważyć technikę i emocje, czy któraś z tych wartości przeważa?

Staram się równoważyć te dwie cechy. Muszę pamiętać, aby głos technicznie brzmiał bardzo dobrze, a jednocześnie by jego dźwięk był czysty, piękny i doskonale wyrażał uczucia. Dlatego  dbając o głos i przygotowując się do nowych partii nie tylko ćwiczę, ale nagrywam się i konsultuję z zaprzyjaźnionym pedagogiem śpiewu. 

Czytając recenzję na temat Pani występów można znaleźć takie określenia jak: ciepły głosgiętki mezzosopranekspresja dramatycznadźwięk piękny, szlachetne i stylowe brzmienie, lekkość, finezjaujęła dojrzałą barwą mezzosopranu, perlistymi koloraturami i wolumenem brzmienia najwyższych lotów” i w końcu jej szlachetny mezzosopran to uczta dla ucha. Czy spotkała się Pani z jakąkolwiek krytyką?

(chwila zastanowienia) Prawdę mówiąc nie przypominam sobie (śmiech). To znaczy jakieś drobiazgi w wykonaniu zawsze można było poprawić. Na przykład po pierwszym zaśpiewaniu „Carmen” (a miałam wtedy 28 lat, czyli wyjątkowo wcześnie jak na tę partię) jeden z recenzentów napisał, że początek opery był zaśpiewany ładnie, choć dosyć zachowawczo. Ale, że z każdym aktem pokazywałam coraz więcej temperamentu ognistej Hiszpanki. I tutaj chcę zaznaczyć, że ja na konstruktywną krytykę jestem bardzo otwarta. Dlatego wsłuchuję się w każdą uwagę moich koleżanek i kolegów po fachu. Bardzo cenię sobie też wskazówki dyrygentów i pianistów.

Czy daje się zauważyćże opery włoskie różnią się od oper francuskich, niemieckich, polskich lub rosyjskich?

Oczywiście, że tak. Dla mnie opery włoskie są bardziej przystępne, są prostsze. Wywodzą się one z bezpośredniości, która tkwi we włoskiej mentalności. Śpiewa się je pełną duszą. Dla nas kultura Włoch jest niekiedy egzotyczna, czasem zbyt egzaltowana, ale dzięki włoskim operom możemy zakosztować włoskiego temperamentu.

Czym urzekają Panią Włochy?

Pierwsza myśl jaka mi przychodzi, poza muzyką oczywiście, to zabytki, kultura włoska. Widać ją w każdym miejscu do którego się pojedzie. To co na przykład mnie zaskoczyło w teatrach operowych, to to, że są one nieduże, ale bardzo piękne. Uwielbiam włoskie zdobienia, bogactwo sztukaterii. Czuje się tam prawdziwego ducha teatru i opery. I nie ma tu znaczenia czy mówimy na przykład o mediolańskiej „La Scali”, weneckiej „La Fenice” czy mniejszych włoskich scenach operowych.

A włoska publiczność?

Włoscy melomani są niezwykle aktywni w operze. Reagują bardzo żywo. W dobrym tonie jest to, by oklaskiwać śpiewaka w każdym momencie, kiedy tylko uważają, że jakaś fraza bardzo ładnie zabrzmiała. To jest na przykład nie do przyjęcia w Polsce. Z drugiej strony, jeśli coś im się nie podoba, to nie mają żadnych skrupułów, żeby śpiewaka wygwizdać, wybuczeć lub krzyczeć „a casa”, czyli „wracaj do domu”. Tam spektakl to nie tylko to co się dzieje na scenie, ale również to co się dzieje na widowni. Bardzo często też widzi się ludzi z wyciągami partyturowymi, którzy przyświecając sobie małymi latarkami śledzą, a w zasadzie kontrolują, poprawność wykonania danej opery lub jej poszczególnych fragmentów. Po spektaklu gromadzą się w pobliskich kawiarniach bądź na placu teatralnym aby prowadzić żywe dyskusje o tym co usłyszeli i zobaczyli. Widać, że traktują operę jako swój „sport narodowy”, i swoją własność.

Wniosek jest jeden. Dla debiutanta z zagranicy występ na włoskiej scenie operowej to walka o życie.

Dlatego przy większości teatrów operowych znajdują się tzw. Akademie Operowe. Przyjmowani są tam młodzi adepci studiów wokalnych i przez rok lub dwa są kształceni przez pedagogów śpiewu lub dyrygentów pracujących w danym teatrze. W toku kształcenia, zaczynając często od małych ról na tych scenach, przygotowują się do zaśpiewania większych partii.

Przed Panią z pewnością kolejne partie operowe i pieśni do zaśpiewania.

Zgadza się. Głos dojrzewa do nowych wyzwań, pięknych partii. Za tym idzie także moja dojrzałość artystyczna. Dlatego dbam o to aby śpiewać zgodnie ze swoją naturą, świadomie i pięknie – jednym słowem „belcantowo”.

Rozmawiał Piotr Kindela

fot. główna – Joanna Miklaszewska – Sierakowska, „Samson i Dalila” C. Saint – Saens TW Łódź

Zapraszamy do wizyty na stronie pani Bernadetty Grabias: www.mezzosopran.pl

Kurzak i Alagna w „Don Carlosie”

Łódzki „Don Carlos” Giuseppe Verdiego to kulturalne wydarzenie światowego formatu. Na deskach Teatru Wielkiego wystąpią śpiewacy, przed którymi stoją otworem drzwi największych scen świata. Dla miłośników opery pominięcie inscenizacji w Łodzi jest po prostu niemożliwe.

W niedzielę, 2 maja o godzinie 13:55, na TVP Kultura, będzie można zobaczyć, a przede wszystkim wysłuchać opery „Don Carlos” w wykonaniu wybitnych artystów Teatru Wielkiego w Łodzi i niezwykłych gości. Premiera miała miejsce 19 marca tego roku i ze względu na ograniczenia sanitarne było to jedyne wykonanie na żywo.

Dyrektor Dariusz Stachura podkreśla, że pomysł na ten spektakl zrodził się już rok temu, jednak sytuacja związana z koronawirusem spowodowała, że z „pełnometrażowego” spektaklu zdecydowano się na wersję koncertowo-inscenizacyjną. Wystąpią w niej gościnnie gwiazdy światowego formatu – Aleksandra Kurzak, Roberto Alagna, Rafał Siwek, Andrzej Dobber i Monika Ledzion-Porczyńska.

Aby jednak spektakl nie był tylko zwykłym wykonaniem koncertowym wykorzystano w tle, jako swoistą scenografię, utrzymane w klimacie fantastyki obrazy Wojciecha Siudmaka. Nie sposób w tym miejscu nie wspomnieć o ważnej roli chóru i baletu. Obydwa zespoły z sukcesem wpisują się w postawione przed nimi zadania. Muzycznie nad spektaklem czuwał Vladimir Kiradjiev. Całość inscenizacyjnie spiął Michał Znaniecki, któremu zawdzięczamy trójwymiarową grę świateł, obrazu i pięknej muzyki Verdiego. Józef Kański opisując „Don Carlosa” w swoim „Przewodniku operowym” pisał tak: „Szlachetność melodii, mistrzowskie opracowanie scen zespołowych, pełne wyrazu arie solowe, odzwierciedlające stany duszy bohaterów”. 

Przypomnijmy, że „Don Carlos” to opera w 4 aktach, libretto napisali Joseph Mery i Camille du Locle. Prapremiera miała miejsce w Paryżu, 11 marca 1867 roku. Premiera polska odbyła się w Warszawie, w 1872 roku (wersja oryginalna), a w 1876 roku zagrano wersję polską. Akcja rozgrywa się w Hiszpanii, ok. roku 1560. Ze względów politycznych Filip II Habsburg zawarł małżeństwo z francuską księżniczką Elżbietą de Valois. Tym samym zerwał jej zaręczyny ze swym synem Carlosem, a jej rówieśnikiem. Hiszpański infant – Don Carlos – jest zrozpaczony utratą ukochanej i chroni się w klasztorze. Nadchodzi markiz Posa, grand hiszpański. Infant zwierza się markizowi, że kocha królową. Ze swej strony Posa pragnie nakłonić Don Carlosa do stanięcia na czele ruchu mającego wyzwolić Flandrię, a następnie i samą Hiszpanię spod tyranii króla i Inkwizycji. Elżbieta kocha Carlosa, a on sam nie jest w stanie ukryć swoich uczuć do swej dawnej narzeczonej. Carlosa kocha również księżniczka Eboli, która w szale zazdrości przynosi królowi szkatułkę Elżbiety, a w niej portret Carlosa. To przekonuje Filipa o niewierności małżonki i syna. Carlos prosi króla o pełnomocnictwo nad Flandrią, ale spotyka się z odmową…

Piotr Kindela

Recital Aleksandry Kurzak w mediolańskiej La Scali! „Melodie polskie” Szopena!

11 kwietnia na żywo z mediolańskiej La Scali widzowie obejrzą recital wybitnej polskiej artystki, sopranistki Aleksandry Kurzak. W programie m.in. „Melodie polskie” Fryderyka Szopena. 

W 1857 roku, osiem lat po śmierci Szopena, zostały opublikowane, z inicjatywy Juliana Fontany, przyjaciela kompozytora i adresata niektórych szopenowskich dedykacji „melodie polskie na fortepian i głos” – zbiór siedemnastu pieśni, które wydano pod numerem op. 74. 

W kolejnej edycji w 1949 roku dodano jeszcze trzy kompozycje, których nie uwzględniono wcześniej i tak zbiór rozszerzył się do dwudziestu pieśni. Te piękne melodie polskie powstały w trakcie dwudziestoletniej pracy artysty w latach 1829-1847, chociaż oczywiście nie w charakterze jednego, zaplanowanego dzieła. Szopen wykorzystał teksty poezji znakomitych twórców z obszaru I Rzeczypospolitej – Stefana Wytwickiego, Jana Bohdana Zaleskiego, Zygmunta Krasińskiego, Adama Mickiewicza). 

W programie recitalu widzowie usłyszą cztery ze zbioru „Pieśni polskich op.74”, także utwory Schumanna, Brahmsa, mazurki Chopina, oraz utwory Czajkowskiego.

Streaming : www.teatroallascala.org oraz kanały YouTube i Facebook La Scala, 11 kwietnia godz. 20.00

SopranoAleksandra Kurzak
ViolaTomasz Wabnic
PianoforteMarek Ruszczynski
PROGRAMMA
Frydryck Chopinda Diciassette Canti Polacchi op. 74n. 1. Życzenie
n. 8. Śliczny Chłopiec
n. 9. Melodia
n. 16. Piosnka Litewska 
Robert SchumannFrauenliebe und – Leben
Johannes BrahmsZwei Gesänge op. 91per voce, viola e pianoforte
Gestillte Sehnsucht
Geistliches Wiegenlied
Frydryck Chopin / Pauline Viardot*Separation – Mazurka n. 14 op. 24 n. 1*La Beauté – Mazurka n. 44 op. 67 n. 1
Aime moi – Mazurka n. 23 op. 33 n. 2
Coquette – Mazurka n. 5 op. 7 n. 1*versione per voce, viola e pianoforte
Pëtr Il’ič Čajkovskijda Sei Romanze op. 6 n. 1Ne ver’ moj drugper voce e pianoforte Da Sei Romanze op. 38 n. 2 e n. 3
To bylo ranneju vesnoj
Stred’ šumnogo balaper voce, viola e pianoforte Da Sei Romanze op. 16 n. 1
Kolybel’naja pesnjaper voce, viola e pianoforte Da Sei Romanze op. 6 n. 5
Otčegoper voce e pianoforte da Sette Romanze op. 47 n. 6
Den li tsarit?per voce e pianoforte

TRAVIATA – na przekór pandemii

W piątek 9 kwietnia o godz. 21.20 na antenie Rai3 i Rai Cultura premiera opery „La Traviata” w wersji „filmowej”.

Po sukcesie telewizyjnym, jakim było – zarówno w oczach widzów, jak i krytyków – wystawienie „Cyrulika Sewilskiego” we współpracy Teatru Operowego z Rzymu oraz Rai Cultura, sprawdzony duet produkcyjny powraca z kolejną operą. Tym razem widzowie zobaczą swego rodzaju filmo-operę — słynne dzieło Verdiego „La Traviata”. Premiera w piątek na RAI3 o godz. 21.20.
Dzieło powstało dzięki zaangażowaniu i pracy dyrektora muzycznego rzymskiej opery Daniele Gattiego oraz reżysera i inscenizatora Mario Martone.
Partię Violetty Valery zaśpiewa sopranistka amerykańska kubańskiego pochodzenia Lisette Oropesa (pamiętamy ją z grudniowego spektaklu „A riveder le stelle” – o którym pisaliśmy na łamach Faro d’Italia). U jej boku wystąpi tenor Saimir Pigru jako Alfredo oraz baryton Roberto Frontali w roli starego Germonta.

To Traviata która rodzi się z pustego teatru – wyjaśnia reżyser Mario Mattone – tak jak dzisiaj są dramatycznie opustoszałe; wszystkie teatry z powodu pandemii… Czyli nie zrealizowana i następnie nakręcona, ale właśnie już od początku pomyślana jako przedsięwzięcie artystyczne, które ma zafunkcjonować w formie filmowej, do tego stopnia, iż w filmie tym nie przestrzegamy podziału na trzy akty, chociaż idziemy zgodnie z narracją libretta. Ale właśnie to uczucie pustki, którą wszyscy obecnie odczuwamy, było dla mnie inspiracją do tego, by opowiedzieć tę historię, może właśnie jeszcze mocniej w tym bolesnym momencie dla świata sztuki. I by w tym mogli uczestniczyć i tego doświadczać widzowie – również ci oddaleni, ci siedzący przed telewizorami: wyobraźnia bowiem nie umiera, nawet w tak trudnych momentach.
Wszystko zostało nakręcone w zgodzie z protokołami anty COVID, z zachowaniem dystansu, po wykonaniu testów wśród wykonawców i ekipy – dodaje Mattone.
Rai 3, Rai Cultura, 09.04.21, 21.20

Poradnik – „Jak korzystać z RaiPlay” znajduje się pod tym linkiem:

La forza del destino

O włoskiej kulturze, muzyce, pięknie Italii i sile przeznaczenia opowiada Dominika Zamara, śpiewaczka operowa, niestrudzona propagatorka polskości na świecie. Ma na swoim koncie takie role jak Mimi w „Cyganerii” Pucciniego, Rosyny w „Cyruliku sewilskim” czy partie kobiece w „Don Giovannim” Mozarta. Śpiewała na najważniejszych włoskich scenach operowych, koncertowała w Watykanie, w katedrach Mediolanu, Florencji, Padwy.

Jak zaczęła się pani włoska przygoda?

To była – jak z opery Verdiego – „moc przeznaczenia” („La forza del destino”). Kończyłam czwarty rok Akademii Muzycznej we Wrocławiu i zaczęłam myśleć o dalszym kształceniu się zagranicą. Zastanawiałam się nad Wiedniem i Italią, szczególnie kusiły mnie Włochy jako kolebka opery. W moim życiu dzieje się tak, że jak czegoś intensywnie pragnę to prędzej czy później to do mnie przychodzi. Wtedy moja profesor powiedziała „zrób szybko płytę, bo można wygrać stypendium w Weronie”. Tak zrobiłam i w następnym roku byłam już w mieście ze słynnym amfiteatrem rzymskim Arena di Verona, gdzie każdego lata wystawia się spektakle operowe pod gołym niebem. Moje konserwatorium mieściło się tuż za Piazza delle Erbe, w niesamowitych średniowiecznych budynkach poklasztornych. Już samo to miejsce było dla mnie niezwykle inspirujące artystycznie.

Mimo że pierwszym miastem, w którym pani mieszkała była Werona, to ostatecznie znalazła pani swoje włoskie miejsce na ziemi w Padwie…

Tak, uwielbiam tam mieszkać. W Padwie miał miejsce mój debiut z maestro Enrico De Mori. Ten wybitny dyrygent współpracujący z Marią Callas, przyjechał posłuchać studentów w Weronie i zaproponował mi wówczas prywatne lekcje, przez rok szkolił mnie zupełnie za darmo, razem z żoną byli dla mnie jak rodzice. Nieustannie spotykałam tam na swej drodze ludzi-serca, którzy wspierali mnie zupełnie bezinteresownie i z wielką wiarą. 

Co panią najbardziej urzekło we Włoszech? 

W Italii wszystko jest uniesione do rangi sztuki, Włosi są niesłychanie kreatywni, lubią otaczać się pięknymi rzeczami. Wszędzie czuć swoisty kult piękna, sprzedawcy cudownie pakują zakupy, nawet owoce i warzywa są zawsze ślicznie poukładane. Czegoś takiego nie spotyka się nigdzie indziej na świecie. Poza tym kochają muzykę, dzieci znają arie operowe, można spotkać zwykłych prostych ludzi, którzy nieprawdopodobnie śpiewają, choć nigdy się nie szkolili.

Czy ma pani swoje ulubione miejsca?

Kocham Sycylię, marzę żeby tam wrócić. Śpiewałam tam m.in. rolę Kapłanki w Aidzie na Festivalu Mythos Opera Festival w Taorminie pod dyrekcją Maestro Marco Boemiego, czy Stabat Mater Pergolesiego w Katanii pod dyrekcją Maestro Fabio Racitiego. Ta wyspa jest nieprawdopodobnie piękna, te wszystkie miasteczka małe, ale i te duże. Kolory, życzliwi ludzie wokół. Bardzo tęsknię za Sycylią. No i jedzenie pyszne, zreszta jak wszędzie w Italii, trudno trafić na złe dania. Tam jest też ogromna kultura stołu – często wychodzi się zjeść na mieście, ale z całą rodziną, z bliskimi, bez pośpiechu, wszyscy rozmawiają ze sobą, przekrzykują się, kelnerzy biegają między stolikami, ale i rozmawiają z gośćmi, bo przecież wszyscy się znają. Zawsze się dziwię jak w Polsce idę do restauracji, że jest tak cichutko, już chyba przywykłam do tego włoskiego harmidru, choć na początku zawsze chciałam zjeść szybko i iść dalej, więc słyszałam: calma, tranquilla (wyluzuj, spokojnie).

A w północnych Włoszech?

Na Północy zaczęłam swoje „włoskie” życie. Dlatego zawsze będzie to dla mnie wyjątkowe miejsce. Jeszcze w konserwatorium zaczęłam dużo koncertować – uwielbiam cały region Veneto, poza tym oczywiście Padwę, no i Wenecję, Belluno, Weronę, Treviso, Turyn, Mediolan. Wszystko łączy się ściśle z muzyką. W Treviso poznałam Claudio del Monaco, syna Mario del Monaco, wielkiego włoskiego tenora, którego zawsze uwielbiałam. Claudio doprowadził do nazwania miejscowej opery imieniem ojca, a teraz pracuje nad utworzeniem muzeum. W Weronie co roku śpiewam w Castelvecchio dla klubu operowego wojska i karabinierów „Circolo Ufficiali”. W Dolomitach występowałam na wysokości 2 tysięcy metrów n.p.m. w ramach Festiwalu Biennale Arte Dolomiti w Messner Mountain Museum (muzeum założonym przez wielkiego alpinistę Reinholda Messnera). Tutaj ludzie naprawdę żyją operą, żyją śpiewem. Nigdy nie zapomnę jak jechałam na koncert do Mantui i nagle w szczerym polu zobaczyłam przepiękny budynek – to był teatr operowy zbudowany w 1910 roku przez mieszkańców małego miasteczka Villastrada. Cały czas są w nim koncerty i przedstawienia. 

Właśnie się ukazała pani płyta „Gold Edition for Soprano and Guitar Op. 39 & Op. 95” z przepięknymi ariami i pieśniami Giulianiego. Dlaczego wybrała pani tego kompozytora?

Mauro Giulianiego odkryłam kilka lat temu. Ten włoski kompozytor i wirtuoz gitary, uznawany jest za twórcę pierwszego w historii koncertu gitarowego. Występował z Rossinim i Paganinim. Dla mnie Giuliani to geniusz, jego utwory są przesycone pięknem i miłością, słychać w nich trochę baroku, a trochę belcanta. Świetnie rozumiał instrument jakim jest głos, bo mimo wielu koloratur śpiewa się te pieśni lekko i wygodnie. Na płycie towarzyszy mi znakomity gitarzysta Amedeo Carrocci. 

Wielokrotnie podkreślała pani duchową stronę muzyki…

To prawda, przyznam że gdy śpiewam Mozarta czy Pergolesiego, za każdym razem czuję, jakbym znalazła się w innym świecie. Mam poczucie, że tę muzykę stworzył Bóg, że ci geniusze byli tylko narzędziem w Jego rękach. 

Znów zobaczyć gwiazdy!

Tomasz Łysiak o nietypowej inauguracji sezonu w La Scali

Piękne! Wzruszające! Od takich wykrzykników trzeba zacząć, pisząc o wydarzeniu operowym, które miało miejsce w mediolańskiej La Scali. Jak bowiem nazwać tegoroczną „premierę”, inaugurację sezonu w najsłynniejszej włoskiej, a być może i światowej, operze? To co zobaczyliśmy, przy wszystkich mankamentach wynikających z błyskawicznego trybu przygotowań, było czymś niezwykłym. Było znakiem tego, jak Sztuka potrafi wygrać z mrokiem czasu. I jak Piękno i Miłość niosą nadzieję tam, gdzie panuje zwątpienie. 

Maestro Riccardo Chailly.

7 grudnia to data ważna dla miłośników opery, dla wszystkich Włochów, a dla mieszkańców Mediolanu w szczególności. W dzień św. Ambrożego, tradycyjnie od 1951 roku, w Teatro alla Scala odbywa się uroczysta premiera inaugurująca kolejny sezon. W tym roku po raz trzeci w historii teatr został zamknięty dla publiczności: pierwszy taki wypadek miał miejsce w sezonie 1897/98, drugi podczas bombardowań w 1943 roku. Jeszcze do listopada trwały próby „Łucji z Lamermooru” Donizettiego, ale zostały przerwane z racji COVID-u. Dyrekcja La Scali podjęła więc decyzję, by zrobić coś innego – specjalny koncert, a raczej widowisko operowe, które będzie transmitowane przez telewizję.

La Scala od strony orkiestry

Poszerzono scenę i przygotowano trzygodzinny spektakl, wiązankę operowych hitów, arii i baletu. Do przedsięwzięcia zaproszono plejadę gwiazd. I tak – publiczność nie zasiadła w teatrze, tylko w domowych fotelach. Całe „plateau”, parter, zajęła orkiestra. Całość, z batutą w ręką poprowadził maestro Riccardo Chailly. A wystąpili m.in: Ildar Abdrazakov, Roberto Alagna, Carlos Álvarez, Piotr Beczała, Benjamin Bernheim, Eleonora Buratto, Marianne Crebassa, Plácido Domingo, Rosa Feola, Juan Diego Flórez, Elīna Garanča, Vittorio Grigolo, Aleksandra Kurzak, Francesco Meli, Camilla Nylund, Kristine Opolais, Lisette Oropesa, Mirco Palazzi, George Petean, Marina Rebeka, Luca Salsi, Andreas Schager, Ludovic Tézier, Sonya Yoncheva… 

Same gwiazdy z najwyższej operowej półki. I tak – jako przegląd gwiazd – można było na pierwszy rzut oka odczytać tytuł przedstawienia: „A riveder le stelle” – „Znów zobaczyć gwiazdy”. Dopiero na koniec widzowie RAI1 i telewizji Medici dowiedzieli się, jaki jest drugi „sens” tytułu. 

Zacznijmy od tego, że realizacja, którą zobaczyliśmy, zapierająca dech w piersiach, jeśli chodzi o użyte środki i biorąc pod uwagę tak krótki czas na przygotowanie – była znakomita. Użyto zdjęć z drona na zewnątrz, laserów, olbrzymich scenografii z filmów i przedstawień teatralnych, projekcji, efektów specjalnych. W arii „La donna è mobile” z „Rigoletta”, przy słowach „qual pium al vento” („jak piórko na wietrze”) pojawiły się setki piór wirujących w przestrzeni wokół śpiewaków. Stworzono wiele oddzielnych scenografii, była i woda, i przystań, i pociąg jadący w dal zimową porą, i wnętrze wagonu, w którym Tezier śpiewał arie z „Don Carlosa”; były fragmenty scenografii filmów, odniesienia do Felliniego, samochód unoszący się w górę, by wraz ze śpiewaczką frunąć nad Rzymem, na deskach pojawiła się nawet kultowa Vespa. 

Spektakl, jeszcze na intro pod napisy i zdjęcia Mediolanu z lotu ptaka, zaczął się nagraniem śpiewu, zmarłej w tym roku, Mirelli Freni. Przy wejściu do opery czekała na widzów Muza, za której tanecznym krokiem wszyscy „weszli” do środka. Orkiestra czekała w ciszy. Na pustej scenie – kobieta zamiatała podłogę, w stroju pracowników technicznych La Scali. Nagle przerwała sprzątanie, popatrzyła „w oko kamery” i zaczęła śpiewać a capella… hymn Włoch: 

„Fratelli d’Italia

L’Italia s’è desta”

„Bracia Włosi 

Italia wstaje, podnosi się…” 

Fratelli d’Italia….

Ileż to znaczy dla kraju, który tyle wycierpiał w tym roku, w tym dramacie związanym z COVID-em. Drugą zwrotkę podjęli wszyscy: chór, pracownicy teatru, orkiestra, i… nie dało się powstrzymać łez. Już na wstępie. 

A potem rozpoczęto koncert: Verdi, preludium z „Rigoletta” i aria „Cortigiani, vil razza”, fragmenty z „Don Carlosa”; Puccini i „Madama Butterfly”, „Turandot”;  Bizet i Donizetti. Do tego Czajkowski – tańczące gwiazdy baletu. Śpiewacy – gwiazdy, gwiazdy, gwiazdy: od Roberto Alagni (aria Cavaradossiego z „Toski”) przez Piotra Beczałę (który oprócz swojej arii zaśpiewał w zastępstwie za chorego Kaufmanna „Nessun dorma”), znakomitą Aleksandrę Kurzak, po Juana Diego Flòreza z kapitalnym wykonaniem „Una furtiva lacrima” z „Napoju Miłosnego”. I Lisette Oropesa z „Łucją z Lammermooru”, która szykowana była na premierę. Pomiędzy częściami spektaklu wpleciono fragmenty prozy i wiersze czytane przez znanych aktorów.

Oczywiście, można by dodać łyżkę dziegciu – czasem siadała dramaturgia, a czasem drażniły wątki współczesnej „publicystyki”, które w moim odczuciu nie były potrzebne (nie, drodzy twórcy – „Tosca” to nie była akcja „me too” epoki napoleońskiej – to anachronizm), ale pal sześć drobiazgi – całość była znakomita i w dodatku uniesiona na wyższy poziom dzięki wzruszeniu, które czuło się i u dyrygenta, i w orkiestrze, i pośród śpiewaków – każdy dawał z siebie wszystko co się da i jeszcze więcej. Bo to czas i chwila szczególna.

Na sam koniec pojawiło się wielkie zdjęcie z 11 maja 1946 roku. Toscanini stojący przed orkiestrą. Dyryguje po raz pierwszy po wojnie. Po piętnastu latach wygnania z ojczyzny, po wieloletnim koszmarze. I o tym jest finalna opowieść. O tym, że opera, muzyka, sztuka – ratuje nas wszystkich. Że jest nam potrzebna. Że żyjemy nie tylko chlebem, ale i duchem. Że Piękno wyzwala, leczy. Że Miłość wygrywa. 

W tle Toscanini dyryguje orkiestrą La Scali 11 maja 1946 roku.

Kończąc relację telewizyjną Bruno Vespa wyszedł z budynku teatru i stojąc pod słynnymi kolumnami La Scali powiedział, skąd wziął się tytuł spektaklu. To cytat z Dantego. Ostatni wers „Piekła”: 

„Na koniec wyjdziemy, by ZNÓW ZOBACZYĆ GWIAZDY”.

A zatem wyjść z tego, co trudne, złe, co nas doświadcza w ostatnim czasie, co doświadcza Włochów, którzy na święta Bożego Narodzenia muszą poddać się ostrym rygorom i być może nie spotkają swoich bliskich. Ale przecież na koniec wychodzi się na ulicę i patrzy w niebo. Aby „znów zobaczyć gwiazdy”.

Tomasz Łysiak