Spaghetti western – czyli jak Włosi na zawsze zmienili Dziki Zachód
Westerny, pomimo kilku prób wskrzeszenia tego gatunku (ostatni wysyp westernów nastąpił około 10 lat temu), należą do świata przeszłości – kraina Dzikiego Zachodu nie mami już mistycyzmem pustych równin, melodią wiatru, indiańskimi próbami męstwa czy pojedynkami w samo południe i tylko nieliczni desperados nadal patrzą tęsknie w horyzont, chcąc być tam, a nie tutaj.
Był jednak czas, w którym świat rewolwerowców, łowców nagród i kowbojów fascynował całe pokolenia, a kino i telewizja (a jeszcze wcześniej książki i komiksy) tę fascynację tworzyły i napędzały. Nawet dzisiaj każdy z nas, zapytany co kojarzy mu się z westernem, wymienić będzie w stanie: Indian, rewolwerowców, bohaterów cynicznych tak samo jak ich przeciwnicy, muzykę Ennio Morricone, długie ciche ujęcia – w których grają oczy, muzyka i wiatr, brutalność amerykańskiego pogranicza oraz aktorów, którzy dla Dzikiego Zachodu stali się ikonami: John Wayne, Clint Eastwood, Lee van Cleef. To właśnie z tym kojarzy nam się western – twór na wskroś amerykański. Właśnie, czy na pewno tylko amerykański?
Szacuje się, że do roku 1960 około 40% wszystkich kręconych w USA filmów było westernami. Western był produktem stricte amerykańskim – kręconym w Stanach, mitologizującym zdobywanie kontynentu, początki osadnictwa i dającym Amerykanom ich własnych herosów i złoczyńców. Kiedy w amerykańskich domach na dobre zagościła telewizja, kowboj z małego ekranu wypierać zaczął tego kinowego – studia filmowe wycofały się z dużych westernowych produkcji. Powstała w ten sposób luka byłą idealna dla nowego bohatera Dzikiego Zachodu – bohatera zza oceanu, a konkretnie z Włoch…
Gdyby nie Włosi, a w szczególności jeden genialny reżyser – Siergio Leonne – pamiętalibyśmy filmy o Dzikim Zachodzie zupełnie inaczej, a sam gatunek westernu umarłby dużo szybciej. Amerykanie mitologizowali historię podboju pogranicza, tworząc często moralizatorskie opowieści o triumfie dobra nad złem i budując klasyczny obraz krystalicznie czystego bohatera. Filmy takie jak „Rio Grande”, „Poszukiwacze”, „Jak zdobywano Dziki Zachód” czy „Fort Apache” Johna Forda stanowiły kanon tych opowieści.
Włosi, doświadczeni przez II wojnę światową i dyktaturę Mussoliniego stworzyli Dziki Zachód inaczej niż Amerykanie: bardziej mroczny, moralnie ambiwalentny i dużo bliższych brudowi traktu niż czystości zachodniego nieba. Był to strzał w dziesiątkę, a widownia na całym świecie oszalała na punkcie produkcji z Italii. Na początku lat 60. na pytanie o kino włoskie dostalibyśmy w odpowiedzi nazwiska takie jak: Fellini, Pasolini – i ich filmy, festiwalowe arcydzieła. Pod koniec tamtej dekady odpowiedź byłaby tylko jedna – spaghetti western! Termin ten oznacza dość szeroki podgatunek westernów kręconych w Europie (głównie we Włoszech) i używany jest do dziś przez rzesze krytyków na całym świecie. Przypisuje się go hiszpańskiemu dziennikarzowi Alfonso Sanchezowi, który nazywał tak włoskie tanie i produkowane szybko westerny – porównując je do spaghetti.
Pierwsze filmy, w których doszukać się można elementów spaghetti westernu powstały już na początku lat 60., lecz w tym wypadku nie liczy się film po prostu pierwszy, a ten który jako pierwszy na dobre zmienił świat Dzikiego Zachodu. Ten film to oczywiście „Za garść dolarów”, nakręcony przez Sergio Leone w rzymskim studiu Cinecitta oraz w hiszpańskiej Almerii za jedyne 200 000 dolarów i bazujący na „Yojimbo” Akiro Kurosawy, pierwszy z tak zwanej „Trylogii Dolara” („Za garść dolarów”, „Za kilka dolarów więcej” i „Dobry, zły i brzydki”). Wszedł na ekrany włoskich kin w 1964 roku, i pomimo negatywnych recenzji odniósł niebywały komercyjny sukces. Trzy lata później zawitał do Ameryki, zdobywając szturmem ekrany kin (był tak popularny, że w 1969 roku wypuszczono go ponownie do obiegu).
Widziałeś kiedyś jakiś włoski western? Makabra. Pieprzona Farsa – Rick Dalton
Widzowie pokochali nowy styl westernu i tak zaczęła się trwająca prawie 10 lat era triumfu spaghetti westernów (za szczytowy moment przyjmuje się rok 1968, po którym następuje spadek zainteresowania tym gatunkiem), które pomimo wielu odmian i transformacji jakich zaznały przez te lata (filmy „Zapata”, komediowe westerny wytwórni Trinity czy produkcje inspirowane „Django” Sergio Corbucciego) dla większości osób kojarzą się z trylogią stworzoną przez Leone.
Włoski reżyser stworzył i ugruntował specyficzny wizualny styl długich ujęć i charakterystycznych zbliżeń na twarze i oczy bohaterów – które stawały się u niego krajobrazem równie ważnym co pustkowia prerii. Jego filmy to przeplatanka cynizmu i ironii z patosem, świat przez niego wykreowany pozbawiony jest porządku społecznego – jest miejscem idealnym dla „człowieka bez imienia”, antybohatera, który dla większości z nas ma twarz Clinta Eastwooda. Eastwood to kolejne obok Leone nazwisko, które dzięki spaghetti westernom wpisało się do gwiazdozbioru kina.
Podobnie rzecz się ma z rewolucjonizatorem muzyki filmowej, Ennio Morricone. Kiedy myślimy „western”, większość z nas w głowie nie usłyszy orkiestry z filmów Johna Forda, a harmonijkę, drumlę, gitarę elektryczną czy dźwięk bicza – niektóre z wielu „instrumentów”, którymi posługiwał się pracujący z minimalnym budżetem Morricone. Muzyka w odbiorze spaghetti westernu jest zresztą kluczowa, bo magia filmów Sergio Leone jest z nią ściśle związana. Muzyka nie czaruje tylko nas, spektakl który oglądamy jest nią napędzany – Leone, rozumiejąc jak muzyka wpływa na duszę, ale też na grę aktorską i na kompozycję filmu – prosił Ennio o napisanie utworów przed rozpoczęciem zdjęć, dzięki czemu reżyser mógł układać ujęcia wokół gotowej muzyki. Była ona swoistym scenariuszem, elementem definiującym dzieło, używana na planie, pomagała grać aktorom. Efektem jest idealna harmonia dźwięku, gry i obrazu podobna do opery i wyniesienie westernu na zupełnie nowy poziom artystyczny.
Zawsze powtarzałem, że moim najlepszym scenarzystą i specem od dialogów jest Ennio Morricone – Sergio Leone
Fabularnie spaghetti westerny uciekały od moralizatorskiego tonu – bohater kierował się żądzą zysku lub zemsty, nierzadko uciekał się do oszustw, a jego spojrzenie na świat pełne było cynizmu – jednak w świecie przepełnionym brutalnością, gdzie słabszy pozostaje bezbronną ofiarą terroru a prawo jest dalekim wspomnieniem, to właśnie taka postać, zwłaszcza gdy jej zdolności posługiwania się rewolwerem są wręcz mityczne, potrafi triumfować. Ten bohater, czy raczej antybohater, przypomina często złoczyńców z amerykańskich westernów – może dlatego przyciąga bardziej niż szeryf lub kawalerzysta, który pomimo wad i skomplikowanej przeszłości jest tak naprawdę kolejnym „białym kapeluszem”.
Oczywiście elementów spaghetti westernu jest znacznie więcej, dla mnie jednak te wymienione powyżej są najważniejsze, bo to dzięki nim Włosi zmienili Dziki Zachód – gdyby nie włoskie westerny nie powstałby „Django” Tarantino. Zmienili też samo kino, bo filmy kręcone w Stanach – niezależnie od gatunku – nigdy nie były już takie same. Jeśli jeszcze nie mieliście okazji zapoznać się ze spaghetti westernem, zachęcam do obejrzenia „Trylogii Dolara” – to znakomity start.
Dodaj komentarz
Chcesz się przyłączyć do dyskusji?Feel free to contribute!