Na Walentynki: „Toskania” – film o miłości 

W 2022 roku powstał film „Toskania” w reżyserii Mehdiego Avaza, w którym główne role zagrali Andres Matthesen i Cristina Dell’Anna. Film, który można określić jako duński dramat we włoskim stylu, jest połączeniem pozornych sprzeczności wyjętych wprost z zimnej Danii, z jednej strony i gorących Włoch, z drugiej. Melodramat? Film obyczajowy? A może dramat romantyczny? Nie pokuszę się o żadną klasyfikację, bo i po co? Film zebrał wiele negatywnych recenzji, a moja będzie pozytywna, żeby nie rzec bardzo przychylna.

Toskania to chyba najbardziej znana italska kraina. Wiedzą o niej wszyscy i zachwycają się pięknem jej krajobrazu, urokiem domostw, gościnnością i spontanicznością jej mieszkańców, rozległością winnic i smakiem chianti, cudownością zabytków, ogromem dzieł sztuki przechowywanych w muzeach uroczych miast regionu, słowem – pięknem i autentycznością życia po włosku.

W filmie Toskania staje się czymś jeszcze istotniejszym, dominując na ekranie i kusząc wszystkim tym, co ma w zanadrzu. Zdaje się mianowicie uosabiać kobietę – ciemnowłosą, ognistą z całą wielobarwną paletą jej emocji, przeżyć, gwałtownych reakcji – od łez do śmiechu i odwrotnie, kobietę w jej pięknie, w sinusoidzie stanów jej ducha i ciała, wreszcie kobietę, która każe myśleć, czuć, a co najmniej przystanąć i zastanowić się. Kobietę – nauczycielkę życia, która zmusza do wyjścia z symetrycznej, nudnej formy perfekcyjnej egzystencji i zaprasza do wejścia w świat wielopoziomowy, rozległy, nieograniczony niczym poza kondycją ludzką.

Włoski styl życia i patrzenia na rzeczywistość, pełny, głęboki, prawdziwy, może czasem zbyt emocjonalny, zanadto wybuchowy, bałaganiarski, chaotyczny, niedbały, staje w zetknięciu z bladolicym duńskim mężczyzną o jasnych oczach i czuprynie, który całym swym jestestwem pokazuje doskonałość północy, jej chłód, równowagę, skrytość i spokój (choć pozorny), mężczyzną o osobowości anankastycznej – jak można by przypuścić – pragnącym mieć wszystko pod kontrolą, solidnym, pozbieranym człowiekiem, przywiązującym ogromną wagę do porządku, pragnącym stworzyć idealny świat, gdzie żaden pyłek czy okruszek nie może zakłócić spokoju jego wyważonego ducha. Pozorny spokój skrywający lęk, bo gdyby cokolwiek, choćby najmniejszy drobiazg nie znalazł się na swoim miejscu, albo odstawał od reszty, pieczołowicie budowana konstrukcja zawaliłaby się z hukiem… ale zaraz, zaraz… właśnie się zawaliła, bo oto spotkał ją – Toskanię. No, i dzieje się… A co się dzieje? Zobaczmy! Chiaro-scuro, północ-południe, temperament-równowaga, mężczyzna-kobieta. Łączymy sprzeczności i patrzymy co się stanie, jak się połączą, a może się nie połączą? Odpłyną w dal duńskim statkiem, czy na dobre zacumują u brzegów półwyspu w kształcie buta?

W całym wielkim świecie różnic i sprzeczności istnieje zawsze element łączący trwale wszystkich – to człowieczeństwo, nasza ludzka kondycja. Choćbyśmy nie wiem jak daleko chcieli uciec przed tą prawdą, dopadnie nas, czasem, a właściwie najczęściej, w najmniej oczekiwanym momencie. Śmierć ojca głównego bohatera, z którym ten nie miał bliskiego kontaktu od lat, ale który istnieje w najskrytszych zakamarkach jego pamięci, zmusza go do podjęcia ważnych życiowych decyzji finansowych, inwestycyjnych, wyjazdowych. Jego – człowieka dla którego miłość, najczulsze struny duszy – jak to widzimy na ekranie – też są martwe już od lat. To beznamiętne: „Kocham cię, mamo”, pozbawione choćby najmniejszego gestu czułości wobec matki. „Przyjdę w przyszłym tygodniu”, z obowiązku, z przyzwyczajenia, żeby wewnętrzna konstrukcja głębokiego smutku szukającego ratunku w perfekcji, nie rozpadła się na dobre. Chory perfekcjonizm może, ba! zabija relacje międzyludzkie, jest trucizną zadaną innym i samemu sobie. Czy da się z tego wyjść?

Podstawowym warunkiem istnienia człowieka na tej ziemi, prócz innych, bardzo istotnych elementów jest dostarczenie sobie pożywienia. Kolejna banalna prawda o naszej ludzkiej kondycji. We Francji przygotowywanie pożywienia, gotowanie, smażenia, garnirowanie, zdobienie podniesiono do rangi sztuki – l’art culinaire. Podobnie jest we Włoszech, gdzie kuchnia jest artystyczną, ale też często spontaniczną przygodą ze smakiem. Radosną przygodą, trzeba dodać. Buon gusto, po włosku! Film „Toskania” rozpoczynają sekwencje obrazów kuchni duńskiej, w której nasz filmowy bohater porusza się niemalże jak w laboratorium naukowym, bo dania są przygotowywane, nakładane na talerze i zdobione z aptekarską pieczołowitością, za pomocą pęsety! Hermetycznie zamknięte szafki i szafy kuchenne, żadnego ognia – tylko indukcja, jak się zdaje, zimno, biało, perfekcyjna czystość i organizacja… Brrr… Duńczyk znajdzie się w Italii i spotka coś, co „wyrzuci w kosmos” jego metody kulinarne, włoski sposób gotowania pełen entuzjazmu, uczuć, kolorów, mieszania smaków, ostentacji, spontaniczności.

To, w jaki sposób gotujemy, jak się żywimy jest częścią nas samych, naszej kultury oraz tego, gdzie, w której części świata żyjemy. Kuchnia posłużyła reżyserowi jako tło do pokazania tego, co dzieje się w ludzkich duszach, w ludzkich sercach, w ludzkich wyobrażeniach o świecie, w pojmowaniu siebie samego i innych. Kuchnia jest sercem każdego domu. Poprzez to, co i jak jemy, jak kuchnia wygląda, kto do niej zagląda zwiedziony zapachem, widzimy czy to serce bije rytmicznie i prawdziwie, czy jest słabe, może chore, niedomagające. Mówią, że żadne danie nie uda się, jeśli nie włożysz doń serca. Tak naprawdę, nic się nie uda, a jeśli nawet, to na chwilę… nie przetrwa!

Czy różne światy się ze sobą połączą? Czy schowane głęboko lodowe serce się obudzi, a serce pobite wyleczy? Czy włoskiej Gerdzie uda się wyjąć okruch „złego zwierciadła” z oka duńskiego Kaja, by jego serce ożyło? Czy zobaczymy „małżeństwo” kuchni duńskiej z włoską? Czy Toskania-kobieta pomoże odnaleźć i zrozumieć sens wszystkiego tego, co spotyka głównego protagonistę? Jak się zdefiniuje? A ona? Co się z nią stanie? Jak do tego wszystkiego dojdzie, czy też nie dojdzie zobaczycie w filmie „Toskania”, filmie o wspaniałej, unikatowej estetyce i jedynym w swoim rodzaju zestawieniu sprzeczności po to, by uzyskać jedność… Bo to jest film o miłości, Szanowni Państwo, o miłości! Buon San Valentino!

VESPA – ikona Italii

Toskania. Co przychodzi od razu na myśl, gdy usłyszymy to słowo? Florencja, Medyceusze, Dawid, Fallaci, Chianti? Renesans włoski, sztuka, literatura, architektura, rzeźba, malarstwo, kultura? Wszystko to razem wzięte, rzecz jasna, ale jest jeszcze coś, co z Toskanii się wywodzi, o czym wie każdy Włoch, co zna, głównie z autopsji lub co najmniej ze słyszenia: VESPA – moderna, leggera, scattante! Niezwykła historia pewnego skutera, który „zawojował” całą Italię… ba! Cały świat.

Pontedera, która leży w Toskanii to główna siedziba koncernu Piaggio. Kiedyś była to fabryka samolotów kierowana przez rodzinę Piaggio. W czasie II wojny światowej została kompletnie zniszczona podczas nalotów bombowych ku rozpaczy jej właścicieli oraz pracowników fabryki. Wówczas na jej czele stanął Enrico Piaggio, który wkrótce potem stał się twórcą przełomowego wynalazku motoryzacyjnego – skutera skonstruowanego na bazie małych części samolotowych, pozostałych w magazynach po bombardowaniach, skutera, którym Włosi po dziś dzień jeżdżą ulicami miast czy drogami biegnącymi pośród pól i zielonych kobierców traw. Jest tak uniwersalny, że da się nim jeździć prawie wszędzie. I piękny.

Zapraszam do obejrzenia filmu „Enrico Piaggio – Vespa”, który opowiada o tych wydarzeniach, sytuując je w przepięknych pejzażach Toskanii, pośród międzyludzkich relacji i indywidualnych historii bohaterów żyjących w epoce powojennej we Włoszech. Znajdziemy się wśród cierpienia i destrukcji, ale też wśród prób leczenia doznanych ran i tworzenia nowej rzeczywistości. I tak spotkamy się z samym Enrico – dottore, jednym z synów zmarłego właściciela fabryki, człowiekiem ambitnym, ale też niezwykle pomysłowym, pragmatykiem, któremu jednak nieobce są radości życia, z odważnym i szlachetnym liderem. Spotkamy się z włoskimi inżynierami, choćby Ascaniem i z robotnikami w fabryce, z pięknymi kobietami, którym wojna odebrała bliskich i przyniosła wiele cierpienia, które też dzielnie odbudowują z gruzów swój świat. Oglądając film, będziemy patrzeć na rodzącą się miłość w różnych jej wydaniach i na różnych poziomach, a także na nienawiść i chęć zemsty (jest większy „mściciel” niźli kobieta odtrącona?), na zazdrość.

Będziemy świadkami próby korupcji i zmowy bankiersko-urzędniczej, próby przejęcia za bezcen majątku, ale też zobaczymy czym jest zaufanie, nadzieja, siła woli, przyjaźni i determinacja w dążeniu do obranego celu. Zobaczymy jak piękna może być współpraca, dodanie otuchy człowiekowi w chwili krytycznej: „Lider musi przede wszystkim ufać sobie samemu, bo ludzie powierzają mu swój los. Może pomagają mu właśnie dlatego, że wiedzą, że to jego największe marzenie i że tylko on może je zrealizować” – mówi do Enrico Bechi Luserna, jego ukochana, dodając mu otuchy, gdy mężczyzna zaczyna uginać się pod przeciwnościami losu. Ten film opowie wam pięknie o historii skutera, która choć absolutnie najważniejsza, pokaże też Człowieka i wszystko, co najlepsze może z niego wykrzesać twórcza siła jego umysłu, poparta najpiękniejszymi cechami ducha. Najbardziej optymistyczny film, jaki widziałam od dawna. I więcej: jeśli chcecie zrozumieć i dowiedzieć się dlaczego Audrey Hepburn i Gregory Peck pędzili na Vespie przez ulice italskiej stolicy w „Rzymskich wakacjach”, zasiądźcie przed ekrany waszych odbiorników, by spotkać się z Enrico Piaggio. On wam dokładnie wszystko wyjaśni. Miłych wrażeń!

Medyceusze, władcy Florencji – wyrafinowani, utalentowani, próżni i… wspaniali 

Serial, o którym dziś słów kilka chcę powiedzieć, to historyczno-obyczajowa powieść w odcinkach przerzucona na telewizyjny ekran, opowieść nienowa już, ale wciąż pasjonująca i niezwykła, opowieść o jednej rodzinie, ale za to z przeogromną ilością wątków. 

Dlaczego fascynuje? Po pierwsze dlatego, że przenosi widza w czasy historycznie odległe, do epoki włoskiego rinascimenta bez którego, nie waham się tego powiedzieć,kultura europejska nie istniałaby w obecnym jej kształcie. Po drugie, mówi o wyjątkowym rodzie florenckim, który choć bez błękitnej krwi, odcisnął swe piętno w dziejach Europy na zawsze zapisując się w jej historii przez postaci trzech papieży: Leona X, Klemensa VII i Leona XI, kilku kardynałów i książąt – także Wielkich Książąt oraz dwóch królowych Marii i Katarzyny. Po trzecie, historia ta opowiadana jest przy użyciu środków przyciągających uwagę widza na wiele różnorakich sposobów, dlatego, że uruchamia wyobraźnię, prowokuje gamą emocji wywołanych grą doborowej obsady aktorskiej, odzianej w imponujące stroje z epoki, dekorem filmowanych wnętrz oraz urodą italskich pejzaży wiejskich i miejskich, a tu mamy Rzym, a przede wszystkim Florencję stylizowane evidentemente na renesansowy look… i filmową narracją o licznych sprawach tamtej historycznej rzeczywistości, począwszy od drobnych intryg, machinacji, romansów, gierek i grzeszków poprzez wielkie intrygi, komeraże, a wręcz przewroty polityczne w italskich państwach włoskiego odrodzenia… Czy domyślacie się zatem o kogo chodzi? O jakąż to mocarną rodzinę? Wyrafinowani, utalentowani, próżni i… wspaniali– Medyceusze, władcyFlorencji. O nich będzie mowa!

Co jest podłożem spisku? Żądza bogactwa, dominacji, władzy. Dusza szargana zazdrością, zawiścią która, by owe żądze zaspokoić, nie cofnie się przed niczym, nawet przed zadaniem śmierci rywalom. Spiski bywają „udane”, ale wówczas nikt nie waży się mówić expressis verbis o spisku – zwycięzcy zawsze mają rację! Wtedy mamy do czynienia z przejęciem władzy lub też po prostu z tzw. prawem silniejszego. Bywają jednakowoż spiski „nieudane”, chybione, takie jak spisek Pazzich przeciw Medyceuszom w renesansowej Florencji, w katedrze Santa Maria del Fiore, podczas nabożeństwa w Niedzielę Palmową roku pańskiego 1478.

Ale, zacznijmy od początku… 

Spisek Pazzich to kluczowy jak się wydaje wątek serialu, opowiadanej obrazem historii bankierskiego rodu, którego pochodzenie było nader skromne: mówi się o jakimś węglarzu, potem kolejno o medyku… a potem o skromnym finansiście pożyczającym pieniądze na lichy procent i… poszło dalej. Pewnym jest, że bogactwo temu rodowi zapewniła szeroka i odważna działalność bankierska i handlowa. Pieniądz (w końcu nazwa „floren” wywodzi się od nazwy miasta), otwierał przed nimi bramy kariery politycznej, niezmierzonego wręcz bogactwa, ale też narażał na zazdrość, a więc niechęć i nienawiść zależnych od nich możnych ówczesnego świata. Ród rządził Florencją od 1434 do 1737 roku, a więc przez trzy stulecia, jednakże uwagę przykuwają dwaj jego przedstawiciele, którzy zgromadzili spektakularne bogactwo i stworzyli wielką potęgę rodu, ci którzy byli ludźmi wielkich talentów i wielkiego ducha choć, jak zobaczymy, niewolnymi od słabości. To Kosma Medyceusz Starszy (Cosimo de Medici) – inicjator renesansu, jak o nim mówią i jego wnuk Wawrzyniec zwany Wspaniałym (Lorenzo de Medici, il Magnifico). Świat jednak nie istniałby bez kobiet. Są tam też i one, a jakże! Najprawdziwsze renesansowe damy. Dla nich serial rezerwuje miejsce szczególne, takie jakie zajmowały w realnym świecie swoich czasów, w sercach, umysłach i łożach swych mężczyzn jako żony, muzy, matki, kochanki… ale też kobiety jako sprawni politycy, bez skrupułów grające o interes rodzinny. Powiem o nich i ja słów kilka tymczasem, zatrzymam się na chwilkę przy jednej damie, o której w serialu mowy nie ma, a dzięki której Florencja kwitnie do dziś, zachowując właściwie wszystkie bogactwa, dzieła sztuki zgromadzone przez jej władców przez wieki. To Anna Maria Medycejska, ostatnia z Medyceuszów. Jej dwaj bracia byli prawdopodobnie orientacji homoseksualnej. Nie pozostawili dzieci. Władza Anny we Florencji także zakończyła się bezpotomnie w roku 1743, ale zanim do tego doszło, Anna zapisała miastu w testamencie wszystkie dzieła sztuki będące w posiadaniu Medyceuszów – bogactwo niewyobrażalne! Umieściła tam zapis, że żadnego z podarowanych dzieł poza Florencję wywieźć nie wolno. Ród wymarł, ale co stworzył pozostało i trwa po dziś dzień. Dalekowzroczność i odpowiedzialność kobiet zawsze ratowała ten ród przed upadkiem… nie tylko zresztą ten.

Wyjątkowa kobieta

Kosma Medyceusz Starszy, syn Jana urodził się w 1389 roku. Nie był bogaty, ale wytrwały w bogactwa pomnażaniu i miał wielkie ambicje polityczne. Realizację zamierzeń ułatwiały spryt i działania strategiczne. Był w konflikcie z rodem Albizzich i został wygnany z Florencji, ale na wygnanie zabrał cały swój majątek, z którego miasto dalej korzystać nie mogło. Po roku powrócił w chwale, poproszony o to, gdyż miasto bez niego i jego pieniędzy, jego działalności nie było już takie samo… umierało. Kosma miał ogromne zamiłowanie do kultury. To on zapoczątkował istnienie wspaniałej biblioteki medycejskiej – Biblioteca Medicea Laurenziana we Florencji, on patronował i finansował artystów, malarzy, architektów, ludzi sztuki: przede wszystkim Bruneleschiego, Donatella, Fra Angelico. Kosma miał też szczęście ożenić się z kobietą wyjątkową, zubożałą szlachcianką Contessiną de Bardi.

W filmie to ona odgrywa zasadniczą rolę w wychowaniu ich wnuka Wawrzyńca, którego stara się uformować na przyszłego władcę Florencji, a który zostanie potem nazwany Wspaniałym. Contessina oprócz tego, że była kobietą mądrą i gospodarną, wiedziała na czym polega rzeczywista, realna władza, stała murem przy swoim mężu i urodził mu dwóch synów: Piotra (Piero) i Jana (Giovanni). Jej syn Piotr zwany Podagrykiem przejął władzę we Florencji dopiero w wieku 48 lat, w tamtych czasach, w tym wieku był człowiekiem mocno dojrzałym. Nie miał talentów swego ojca, był władcą słabym, tak jak słabe było jego zdrowie, ale za to ożenił się z Lukrecją Tornabuoni, prawdziwą renesansową damą wielu zalet, wielkiej urody, wykształconą poetką, która dała mu czworo dzieci, w tym dwie córki i dwóch synów: Wawrzyńca i Juliana Medyceuszy, których dotyczyć będzie tzw. spisek Pazzich, a za którym w rzeczywistości stać będą nie tylko sami Pazzi – ród rywalizujący z Medyceuszami – ale także, a może przede wszystkim Federico da Montefeltro, książę Urbino i sam papież Sykstus IV, jeden z większych nepotystów tego czasu… tak… tak i to jest też ten papież od kaplicy sykstyńskiej… niestety. Renesansowi papieże to temat na oddzielny esej historyczny. Mecenat nad artystami wpisywał się powoli w tradycję rodu Medyceuszów, a więc i Piotr sponsorował artystów: Botticellego, Gozzolego, Uccella.

Książę-humanista

Wawrzyniec miał piętnaście lat kiedy umarł jego dziadek Kosma. Do władzy doszedł w wieku lat dwudziestu, jako młody człowiek stanął na czele rodu. To Contessina jego babka zaprzyjaźniła się z Lukrecją swoją synową i to ona miała ogromny wpływ na wychowanie swoich wnuków, a zwłaszcza Wawrzyńca, w którym widziała przyszłego władcę Florencji, materiał na władcę wspaniałego. „Kiedy przyjdzie twój czas, będziesz wiedział” – mówi do swego wnuka filmowa Contessina, pokazując mu malowidło ścienne Benozzo Gozzolego z orszakiem Trzech Króli w kaplicy Palazzo Medici we Florencji, na którym 10-letni Wawrzyniec, ze złotymi włosami, jedzie konno w orszaku.

Relacja Contessiny i Wawrzyńca ma w serialu kluczowe znaczenie dla przyszłego rozwoju tego ostatniego jako władcy i… człowieka. Babka uczy go i prosi nieustannie, by unikał sporów, by zawsze pierwszy wyciągał rękę do zgody, by szukał porozumienia, był dobry, sprawiedliwy i hojny, by nie chował urazy. By wiedzieć, jak ma działać prawdziwy renesansowy władca mógł posłużyć się księgą o filozofii politycznej rządzenia – „Księciem” autorstwa Niccolò Macchiavellego, mógłby, gdyby księga była pisana dla niego… Ale nie! Nie była! Macchiavelli napisał ją później, dla potomka Wawrzyńca, jego wnuka o tym samym imieniu – Wawrzyńca II, choć być może, pisząc ją, oprócz Cesarego Borgii także Wawrzyńcem Wspaniałym się inspirował? Syn Piotra uczył się życia z innych ksiąg, zgromadzonych przez dziadka Kosmę i od niego samego – był pod jego przemożnym wpływem, od kochającej, inteligentnej babki Contessiny, od opiekuńczej matki Lukrecji, wiernego brata Juliana (Giuliano de Medici), od siostry. Miał wielkie zamiłowanie do wiedzy, dyskusji i… rozrywki. Amator wyrafinowania, renesansowej próżności wyrażającej się także przez sztukę miłowania dulcis amor (piękna Lukrecja Donati, to jego oficjalna kochanka), poeta, mecenas artystów: Ghirlandaia, Pollaiuola, Michelangela, Leonarda i Botticellego, ale też polityk najwyższego lotu, strateg i bankier, orator – „ago della bilancia”, oświecony książę-humanista! Ideał wcielony!

Mściciel

W filmie młody Lorenzo Medyceusz, zasłuchany w słowa pokojowo nastawionej babki, za każdym razem przy okazji konfliktu, najczęściej z Francesco Pazzim lub jego stryjem Jacopo, próbuje rozwiązań mediacyjnych. Stara się być tolerancyjny, konflikty łagodzić, a nie je zaostrzać, nawet w przypadku ostrych sporów. Przejmuje władzę w wieku 20 lat i rządzi Florencją wraz z ukochanym bratem Julianem. Żeni się z Clarissą Orsini, którą jak się zdaje pokochał  szczerą miłością (zanim zmarła na gruźlicę dała mu dziewięcioro dzieci), prowadzi politykę, wielki interes bankowy, rodzinę, nie jest mu łatwo, ale nic nie zapowiada, że w spisku, w morderstwie w kościele Duomo podczas nabożeństwa Niedzieli Palmowej w chwili podniesienia, najważniejszego momentu liturgii katolickiej, straci brata i sam zostanie ranny. W spisku, który miał unicestwić ród Medyceuszy raz na zawsze i „uwolnić” od nich Florencję. Strach pomyśleć, co by się stało, lub też co nie stałoby się gdyby obaj bracia zostali zamordowani!

Ginie młodszy, delikatniejszy, może wrażliwszy za to bardzo przystojny i wysportowany Julian, wielki miłośnik sztuki i Simonetty Vespucci. Ginie od wielu ciosów nożem zadanych przez morderców. Jego syn-pogrobowiec, także Julian, zostanie papieżem –  Klemensem VII. Tymczasem ranny Wawrzyniec musi stawić czoła nowej rzeczywistości, wyjść z zakrystii, gdzie się ukrył przed mordercami. Robi to i zwycięża przy poparciu mieszkańców Florencji, ale zachodzi w nim głęboka zmiana. Z humanisty o pokojowym nastawieniu przeradza się w mściciela, bo „polityka nie wybacza”, wieszającego spiskowców Pazzich w oknach Palazzo Vecchio. Tych, którzy uszli z życiem wygnał z Florencji i skonfiskował  majątek. Zginęło wielu ludzi… naprawdę wielu, a morderca Juliana, Bernardo Bandini, który zbiegł do Konstantynopola został odesłany Wawrzyńcowi po kilku miesiącach przez osmańskiego sułtana. W bardzo ciekawy sposób przedstawiona jest owa przemiana Wawrzyńca: sceny ze spisku przeplatają się ze scenami z babką Contessiną, która kształtuje wnuka, nakłania go ku dobru za wszelką cenę. Granica jednak została przekroczona, czerwona granica przelanej krwi, gdy serce się zamyka i pozostaje już tylko mrok.

Jeśli chcecie zobaczyć kto i jak doprowadził jedno z największych i najpiękniejszych miast w renesansowej Europie – Florencję do wielkiej potęgi gospodarczej, architektonicznej i przede wszystkim kulturalnej, obejrzyjcie serial o Medyceuszach, wspaniałych jej władcach. A jeśli chcecie wejść głębiej w historię spisku Pazzich i zobaczyć jak realnie sprawowano władzę w renesansowych Włoszech – we Florencji, w Mediolanie, Urbino, Rzymie czy Neapolu, przeczytajcie książkę Marcella Simonetty „Medyceusze, tajemnica Montefeltra”. Zapraszam serdecznie do wehikułu czasu, który przeniesie was w tamten świat. Szczęśliwej podróży! 

PS.

Nie przypadkiem Galileusz (Galileo Galilei) po wyroku świętej Inkwizycji skazującym go na areszt domowy spędził ten czas w willi Medyceuszów w Pincio (pewnie przechadzał się po jej cudownych ogrodach). Cztery księżyce Jowisza, które odkrył, nazwał gwiazdami medycejskimi ku czci Kosmy Medyceusza II i jego trzech braci. Wiecie dlaczego? Nagrobek Galileo znajduje się we Florencji w kościele Santa Croce, który jest rodzajem „mauzoleum” tego miasta. Pojedźcie zobaczyć, może w ciszy kościoła, sam wam opowie.

„Grzech” – film o Michelangelo Buonarrotim

2019 rok. Andriej Konczałowski reżyseruje film w rosyjsko-włoskiej koprodukcji „Il peccato” („Grzech”). Grają wyłącznie włoscy aktorzy, w tym jeden bardzo charakterystyczny, Alberto Testone, odtwórca roli głównej, interpretator życia geniusza, jakim był Michelangelo Buonarroti czyli Michał Anioł. To o nim jest ten film. Kiedy spojrzymy na twarz Testonego zda się nam twarzą Michelangelo, podobieństwo jest uderzające, wręcz niewiarygodne! To samo czoło, nos, bruzdy na twarzy, włosy… Są niemalże identyczni, jak klony. 

„Czas powiela ludzkie twarze”, pisze poeta, lecz czy powiela też ludzki geniusz? Taki jak Michelangela zdarza się raz na setki lat. Znamy i wielbimy jego dzieło – Pietę, stojącą w jednej z kaplic Bazyliki Świętego Piotra w Rzymie, której piękno i bogactwo przekazu każe patrzącemu zastygnąć w stuporze, w zachwycie nad dziełem skończenie doskonałym. Buonarroti zapytany o to dlaczego Matka Boska trzymająca w ramionach zmarłego Chrystusa jest tak młoda, odpowiada, że piękno nie zna wieku. Biel marmuru – niewinność i miłosierdzie w jednym. 

Dawid florencki, rzeźbiony gdy Michelangelo miał zaledwie 26 lat, którego kopię oglądamy na Piazza della Signoria, patrzy na nas z cokołu swej urody wielkimi oczami spod skręconych włosów. Chłopięca postać, ale dłonie jakby nie jego, zbyt wielkie, nieproporcjonalne. Michelangelo od dzieciństwa kuł kamień, obrabiał go. Jego dłonie musiały być duże, silne… Czyżby rzeźbił ręce Dawida na wzór własnych? 

W Kaplicy Sykstyńskiej, co kilka minut słychać wypowiadane głośno, uciszające tłum słowa „Silence please!”. Wchodzący do niej ludzie nie mogą się powstrzymać, by nie wyrazić otwarcie zachwytu nad jednym z największych arcydzieł sztuki zachodniej, nad dziełem niebiańskim, bo jakież inne mógł stworzyć ten, który nosił przydomek Divino

Mojżesz, majestatyczny patriarcha rozsiadł się w Bazylice Św. Piotra w Okowach. Ogromny praojciec stworzenia ludzkiego… I te proporcje! Są też dzieła inne, dzięki którym myślimy o Michale Aniele jak o mocarzu kamienia, który z bryły skalnej ciosa piękno w czystej postaci, o dotkniętym palcem Boga arcymistrzu, wielkim człowieku.

Patrząc na jego rzeźbiarskie kompozycje, na jego freski, widzimy de facto koniec, który, jak kropka zdanie, wieńczy dzieło. Patrzymy na efekt morderczej pracy, fizycznego trudu, ale i powołania do tworzenia, na ludzki geniusz. Czy widząc owo piękno w tylu odsłonach, nasza myśl skieruje się w stronę pytań: Ile czasu to trwało? Ile wysiłku kosztowało? Skąd wzięto takie bloki marmuru? Jak je przetransportowano? Kiedy pracował Michał Anioł, w dzień, czy też nocą przy świecach? Kto mu pomagał? Ile drabin, rusztowań było trzeba? A pieniądze? Skąd je brał? A rodzina? A życie? Jak musiało wyglądać jego życie? Stale w kurzu, z obolałymi rękami, czy miał czas na zabawę? A rozrywki? Co jadł? Jeśli w ogóle jadł, pochłonięty weną twórczą? Czemu musiał sprostać w swojej codzienności? Jeśli takie pytania pojawią się w głowie, warto zobaczyć film „Grzech”, który z bezlitosną szczerością ukazuje czasy Michelangelo i próbuje na nie wszystkie odpowiedzieć. Poeci, pisarze malują słowem, ale żeby namalować sztuką wizualną wszystko, co zmysłowe!!! To jest majstersztyk. Oddać obrazem zapach, smród ulicy, wylewanych przez okno odchodów, niemyjących się ludzi, obskurnych domostw, kur na kuchennych stołach, obleśnych władców, dotyk zimnego marmuru i ciepłego ciała, smak zgniłego jedzenia podawanego na upapranych stołach. Film trwa dwie godziny i w tym czasie jesteśmy tylko w jego przestrzeni. Zabiera nas ze sobą w naturalistyczny wykreowany przez reżysera świat włoskiego renesansu widziany od strony „podszewki”, tego co wewnątrz, pod piękną zewnętrzną materią, tego, co trochę ukryte, o czym się nie mówi, idziemy w życie zwyczajne, codzienne, z jego pospolitością, typową dla epoki. I jest inaczej niż zwykle: piękno rodzi się z brzydoty, o której tak mało wiemy, a którą ten film jest na wskroś przesiąknięty.

Co robi ów obdarzony boskim darem geniusz, szalony, jakby nieobecny tutaj, w tym brudnym świecie, który go zniewala swoimi koniecznościami, ze swoją kondycją ludzką, której podlega, jak wszyscy ludzie i z duszą, która wyrywa się ku tworzeniu piękna z kamienia wbrew wszystkim trudnościom tego świata? Musi sobie poradzić, rozdarty między możnych mecenasów, della Rovere i Medyceusza, szarpany przez wykorzystującą go rodzinę, stawiany pod ścianą, szantażowany przez nie dość życzliwą rzeczywistość.

I zaczynamy go lubić, tego pogubionego, nieumytego artystę, który zapomniał o śnie i jedzeniu, człowieka, któremu szkoda czasu na krępujące go codzienne konieczności, który musi tworzyć, inaczej go nie będzie. Nieodparty przymus tworzenia i alienacja twórcy, jego odmienność, a często szaleństwo przejmująco pokazane w „Grzechu” przywodzą mi na myśl, jakkolwiek inne w estetyce, dwa filmowe obrazy: „Amadeusza” Miloša Formana i „Camille Claudel” Bruno Nuyttena.

Scena, w której Buonarroti dokonuje wyboru marmurowego bloku w Carrarze jest bardzo znamienna. Blok jest ogromny, a robotnicy pracujący w kamieniołomie przerażeni jego wielkością. Nic nie jest w stanie powstrzymać Michała Anioła. Dokonał wyboru i zrobi wszystko, narazi się na straty, wydatki ponad miarę, aby piękny, „biały jak cukier” marmur w całości przetransportować do miejsca przeznaczenia. Będzie to kosztowało śmierć jednego z robotników. Gdy będziemy podziwiać jego dzieła, pomyślmy czasem o tym, ile musiało się zdarzyć „pod podszewką”, by mogły powstać i być zachwycającym nas pięknem rodzącym się z brzydoty. Zatem, zapraszam na film.

Spaghetti western – czyli jak Włosi na zawsze zmienili Dziki Zachód

Westerny, pomimo kilku prób wskrzeszenia tego gatunku (ostatni wysyp westernów nastąpił około 10 lat temu), należą do świata przeszłości – kraina Dzikiego Zachodu nie mami już mistycyzmem pustych równin, melodią wiatru, indiańskimi próbami męstwa czy pojedynkami w samo południe i tylko nieliczni desperados nadal patrzą tęsknie w horyzont, chcąc być tam, a nie tutaj.

Był jednak czas, w którym świat rewolwerowców, łowców nagród i kowbojów fascynował całe pokolenia, a kino i telewizja (a jeszcze wcześniej książki i komiksy) tę fascynację tworzyły i napędzały. Nawet dzisiaj każdy z nas, zapytany co kojarzy mu się z westernem, wymienić będzie w stanie: Indian, rewolwerowców, bohaterów cynicznych tak samo jak ich przeciwnicy, muzykę Ennio Morricone, długie ciche ujęcia – w których grają oczy, muzyka i wiatr, brutalność amerykańskiego pogranicza oraz aktorów, którzy dla Dzikiego Zachodu stali się ikonami: John Wayne, Clint Eastwood, Lee van Cleef. To właśnie z tym kojarzy nam się western – twór na wskroś amerykański. Właśnie, czy na pewno tylko amerykański?

Szacuje się, że do roku 1960 około 40% wszystkich kręconych w USA filmów było westernami. Western był produktem stricte amerykańskim – kręconym w Stanach, mitologizującym zdobywanie kontynentu, początki osadnictwa i dającym Amerykanom ich własnych herosów i złoczyńców. Kiedy w amerykańskich domach na dobre zagościła telewizja, kowboj z małego ekranu wypierać zaczął tego kinowego – studia filmowe wycofały się z dużych westernowych produkcji. Powstała w ten sposób luka byłą idealna dla nowego bohatera Dzikiego Zachodu – bohatera zza oceanu, a konkretnie z Włoch…

Sergio Leone

Gdyby nie Włosi, a w szczególności jeden genialny reżyser – Siergio Leonne – pamiętalibyśmy filmy o Dzikim Zachodzie zupełnie inaczej, a sam gatunek westernu umarłby dużo szybciej. Amerykanie mitologizowali historię podboju pogranicza, tworząc często moralizatorskie opowieści o triumfie dobra nad złem i budując klasyczny obraz krystalicznie czystego bohatera. Filmy takie jak „Rio Grande”, „Poszukiwacze”, „Jak zdobywano Dziki Zachód” czy „Fort Apache” Johna Forda stanowiły kanon tych opowieści. 

Kadr ze spaghetti westernu

Włosi, doświadczeni przez II wojnę światową i dyktaturę Mussoliniego stworzyli Dziki Zachód inaczej niż Amerykanie: bardziej mroczny, moralnie ambiwalentny i dużo bliższych brudowi traktu niż czystości zachodniego nieba. Był to strzał w dziesiątkę, a widownia na całym świecie oszalała na punkcie produkcji z Italii. Na początku lat 60. na pytanie o kino włoskie dostalibyśmy w odpowiedzi nazwiska takie jak: Fellini, Pasolini – i ich filmy, festiwalowe arcydzieła. Pod koniec tamtej dekady odpowiedź byłaby tylko jedna – spaghetti western! Termin ten oznacza dość szeroki podgatunek westernów kręconych w Europie (głównie we Włoszech) i używany jest do dziś przez rzesze krytyków na całym świecie. Przypisuje się go hiszpańskiemu dziennikarzowi Alfonso Sanchezowi, który nazywał tak włoskie tanie i produkowane szybko westerny – porównując je do spaghetti.

Hiszpańska Almeria i filmowe miasteczko Dzikiego Zachodu

Pierwsze filmy, w których doszukać się można elementów spaghetti westernu powstały już na początku lat 60., lecz w tym wypadku nie liczy się film po prostu pierwszy, a ten który jako pierwszy na dobre zmienił świat Dzikiego Zachodu. Ten film to oczywiście „Za garść dolarów”, nakręcony przez Sergio Leone w rzymskim studiu Cinecitta oraz w hiszpańskiej Almerii za jedyne 200 000 dolarów i bazujący na „Yojimbo” Akiro Kurosawy, pierwszy z tak zwanej „Trylogii Dolara” („Za garść dolarów”, „Za kilka dolarów więcej” i „Dobry, zły i brzydki”). Wszedł na ekrany włoskich kin w 1964 roku, i pomimo negatywnych recenzji odniósł niebywały komercyjny sukces. Trzy lata później zawitał do Ameryki, zdobywając szturmem ekrany kin (był tak popularny, że w 1969 roku wypuszczono go ponownie do obiegu).

Clint Eastwood

Widziałeś kiedyś jakiś włoski western? Makabra. Pieprzona Farsa – Rick Dalton

Widzowie pokochali nowy styl westernu i tak zaczęła się trwająca prawie 10 lat era triumfu spaghetti westernów (za szczytowy moment przyjmuje się rok 1968, po którym następuje spadek zainteresowania tym gatunkiem), które pomimo wielu odmian i transformacji jakich zaznały przez te lata (filmy „Zapata”, komediowe westerny wytwórni Trinity czy produkcje inspirowane „Django” Sergio Corbucciego) dla większości osób kojarzą się z trylogią stworzoną przez Leone.

Włoski reżyser stworzył i ugruntował specyficzny wizualny styl długich ujęć i charakterystycznych zbliżeń na twarze i oczy bohaterów – które stawały się u niego krajobrazem równie ważnym co pustkowia prerii. Jego filmy to przeplatanka cynizmu i ironii z patosem, świat przez niego wykreowany pozbawiony jest porządku społecznego – jest miejscem idealnym dla „człowieka bez imienia”, antybohatera, który dla większości z nas ma twarz Clinta Eastwooda. Eastwood to kolejne obok Leone nazwisko, które dzięki spaghetti westernom wpisało się do gwiazdozbioru kina.

Podobnie rzecz się ma z rewolucjonizatorem muzyki filmowej, Ennio Morricone. Kiedy myślimy „western”, większość z nas w głowie nie usłyszy orkiestry z filmów Johna Forda, a harmonijkę, drumlę, gitarę elektryczną czy dźwięk bicza – niektóre z wielu „instrumentów”, którymi posługiwał się pracujący z minimalnym budżetem Morricone. Muzyka w odbiorze spaghetti westernu jest zresztą kluczowa, bo magia filmów Sergio Leone jest z nią ściśle związana. Muzyka nie czaruje tylko nas, spektakl który oglądamy jest nią napędzany – Leone, rozumiejąc jak muzyka wpływa na duszę, ale też na grę aktorską i na kompozycję filmu – prosił Ennio o napisanie utworów przed rozpoczęciem zdjęć, dzięki czemu reżyser mógł układać ujęcia wokół gotowej muzyki. Była ona swoistym scenariuszem, elementem definiującym dzieło, używana na planie, pomagała grać aktorom. Efektem jest idealna harmonia dźwięku, gry i obrazu podobna do opery i wyniesienie westernu na zupełnie nowy poziom artystyczny.

Ennio Morricone

Zawsze powtarzałem, że moim najlepszym scenarzystą i specem od dialogów jest Ennio Morricone – Sergio Leone

Fabularnie spaghetti westerny uciekały od moralizatorskiego tonu – bohater kierował się żądzą zysku lub zemsty, nierzadko uciekał się do oszustw, a jego spojrzenie na świat pełne było cynizmu – jednak w świecie przepełnionym brutalnością, gdzie słabszy pozostaje bezbronną ofiarą terroru a prawo jest dalekim wspomnieniem, to właśnie taka postać, zwłaszcza gdy jej zdolności posługiwania się rewolwerem są wręcz mityczne, potrafi triumfować. Ten bohater, czy raczej antybohater, przypomina często złoczyńców z amerykańskich westernów – może dlatego przyciąga bardziej niż szeryf lub kawalerzysta, który pomimo wad i skomplikowanej przeszłości jest tak naprawdę kolejnym „białym kapeluszem”.

Oczywiście elementów spaghetti westernu jest znacznie więcej, dla mnie jednak te wymienione powyżej są najważniejsze, bo to dzięki nim Włosi zmienili Dziki Zachód – gdyby nie włoskie westerny nie powstałby „Django” Tarantino. Zmienili też samo kino, bo filmy kręcone w Stanach – niezależnie od gatunku – nigdy nie były już takie same. Jeśli jeszcze nie mieliście okazji zapoznać się ze spaghetti westernem, zachęcam do obejrzenia „Trylogii Dolara” – to znakomity start.

GUCCI KONTRA SCOTT

„Dom Gucci” nakręcony przez Ridleya Scotta z udziałem takich gwiazd jak Lady Gaga (Patrizia Reggiani), Al Pacino (Aldo Gucci), Adam Driver (Maurizio Gucci), Jeremy Irons (Rodolfo Gucci), Jared Leto (Paolo Gucci) czy Salma Hayek (Pina Auriemma), wszedł niedawno do polskich kin. W Italii miał już uroczystą premierę, ale na ekranach pojawi się dopiero w przyszłym tygodniu. Tymczasem już teraz Patrizia Gucci, córka Paola, zapowiedziała w imieniu całej rodziny, że wytoczą proces reżyserowi, którego oskarżyła o „kradzież nazwiska Gucci dla osiągnięcia zysku”. 

Scott odniósł się do tego na łamach „La Repubblica” mówiąc:

Pamiętajmy, że jeden Gucci został zamordowany, a inny trafił do więzienia za uchylanie się od płacenia podatków, więc niech rodzina nie mówi o zysku i nieczystych zamiarach. 

Foto: Metro-Goldwyn-Meyer

Zobaczymy co zasugerują prawnicy Guccich, ale film zaczyna się napisem, że powstał z inspiracji prawdziwą historią, więc może być trudno wygrać im proces, choć z drugiej strony przedstawia konkretnych ludzi i ich historie. Scenariusz powstał na podstawie książki Sary Gay Forden „Dom Gucci. Potęga mody, szaleństwo pieniędzy, gorycz upadku”. To dobrze napisana i udokumentowana historia rodu, autorka przeprowadziła wiele wywiadów z Guccimi oraz z ich przyjaciółmi i pracownikami. Główną osią narracji jest sprawa Maurizia, jego żony, rozwoju i upadku firmy, kłótni rodzinnych o pieniądze i wpływy, przejęcia marki przez zewnętrznych inwestorów i wreszcie zbrodni. Jednak porównując prawdziwą historię opisaną w książce z filmem, widać jak bardzo Ridley Scott odszedł od pierwowzoru swoich bohaterów oraz jak luźno podszedł do wielu faktów. Z tego powodu lepiej najpierw iść do kina, by cieszyć się filmową ucztą (należy się kilka Oscarów), wybitną grą aktorską czy fenomenalnymi zdjęciami i muzyką, a nie psuć sobie oglądania ciągłym zrzymaniem się na niezgodność z wydarzeniami. Za to już po seansie można spokojnie sięgnąć po pozycję Forden, by zagłębić się w historię włoskiego rodu na miarę rodziny Borgiów. 

MATERA – NIE CZAS UMIERAĆ

Co wspólnego ma tytuł najnowszej i tak długo wyczekiwanej produkcji o sławnym agencie 007 z niezwykłą Materą – miastem, które było hańbą Włoch, a które w 2019 roku pełniło zaszczytną funkcję Europejskiej Stolicy Kultury.

Matera nazywana jest obecnie perłą regionu Basilicata. Zachwyca, wprawia w osłupienie, zapiera dech w piersiach. Jak zobaczy się ją na własne oczy trudno o niej zapomnieć. Te kolory, te wąskie uliczki jak labirynty, te mieszkania przylegające do skał lub wręcz w nich wykute, ciekawią i przyciągają. Aż trudno uwierzyć, że jeszcze 80 lat temu Matera była miastem zapomnianym, wypartym ze świadomości władz jak zresztą całe włoskie południe. Włochy po zjednoczeniu w XIX wieku to była głównie Północ, zamożna i zurbanizowana; ludzie Południa, niepotrzebni nikomu, żyli swoim życiem.

Wstyd narodowy

Według historyków Matera to jedno z najstarszych miast świata, do dziś zachowały się ślady rozwiniętego osadnictwa jaskiniowego. Mówi się o niej miasto Sassi czyli zbudowane z kamieni. Domy wznoszono bezpośrednio na skałach, w których wykuwano jaskinie bądź przystosowywano już te  istniejące do swoich potrzeb. Radzono sobie całkiem nieźle aż  do czasu znacznego przyrostu ludności na początku XIX wieku. Wtedy zaczęło brakować miejsca w domach jak i samych domów. Mieszkańcy Sassi zostali zmuszeni, by zamieszkiwać w pomieszczeniach przeznaczonych dla zwierząt. Życie w tak złych warunkach sanitarnych połączone z brakiem światła oraz brakiem odpowiedniej wentylacji i bieżącej wody, doprowadziły do szerzenia się różnego rodzaju chorób, wybuchały epidemie. Brak było lekarzy i środków na leczenie. To wszystko działo się w latach 30. XX wieku. O tych dramatycznych warunkach, w jakich przyszło mieszkać włoskiej społeczności, dowiedziały się całe Włochy, gdy w 1945 roku Carlo Levi wydał książkę opisującą życie ludzi Południa. Levi pisał i malował choć z wykształcenia był lekarzem.

Carlo Levi, fot. Paolo Monti

Na początku lat 30. został skazany za działalność antyfaszystowską i zesłany do Lukanii. Mieszkając tam kilka lat poznał tamtejszych ludzi, nędzne i prymitywne warunki ich życia. Zdecydował się opisać to wszystko w powieści Chrystus zatrzymał się w Eboli, która ostatecznie stała się dla Południa początkiem dużych zmian. Wywołała wielkie poruszenie nie tylko we Włoszech, ale i na świecie. Włoscy polityce zaczęli zajmować się sprawą tą zaniedbaną częścią Italii. W 1948 roku jako pierwszy przyjechał zobaczyć wszystko na własne oczy Palmiro Togliatti, przywódca włoskiej Partii Komunistycznej. To on określił wtedy Sassi jako „wstyd narodowy”, zło z którym należy się rozprawić i przywrócić ludziom godność. Następnie Materę odwiedził premier, a w 1952 roku wydano specjalną ustawę dotyczącą wysiedlania mieszkańców. Na obrzeżach miasteczka wybudowano domy, do których przesiedlono ok. 17 tysięcy ludzi. Stare budynki, jako nienadające się do mieszkania, miały zostać zburzone. Ale ostatecznie przez 30 lat nic się nie działo, znów o wszystkim zapomniano, a przesiedleni właściciele zaczęli powoli wracać do swoich siedzib, nie mogąc odnaleźć się w nowych warunkach i tęskniąc za swoimi sąsiadami i swoją okolicą. 

Straciłem dla niej głowę

Wreszcie w latach 80. zauważono potencjał w budynkach Matery, ludzie zaczęli kupować zrujnowane domy i przywracać ich kamienne piękno. W niektórych zamieszkali nowi właściciele, inne zostały zaadoptowane na restauracje, hotele i pensjonaty. Miasto rozwijało się i stawało się coraz bardziej atrakcyjne, przyciągało wielu artystów. Materę jako miejsce do pracy upodobał sobie m.in. znany hiszpański malarz José García Ortega, który w latach 70. stworzył tu swoje znakomite dzieła m.in. Passarono oraz Śmierć i Narodziny Niewiniątek. W domu, w którym mieszkał jest obecnie muzeum jego imienia, a oprócz obrazów zachowano przedmioty codziennego użytku artysty. Z okien salonu Ortegi rozpościera się przepiękny widok na jedną z dzielnic miasta.

Kolejnym ważnym momentem dla miasta zostało wpisanie go w 1993 roku (jako 6. z kolei włoskiego miasta) na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Co ciekawe ogromną rolę w rozsławieniu i rozwoju Matery odegrał jej mieszkaniec – Francesco Salvatore, z zawodu informatyk. Uznał, że można pokazać Europie i światu piękno miasteczka i w 2008 roku, rozpoczął pierwsze działania dotyczące kandydowania Matery do miana Europejskiej Stolicy Kultury. Zrobił plan, przygotował dokumenty, zaangażował wiele osób, w tym polityków oraz stworzył fundację wspierającą promowanie miasta. Wiele osób nie wierzyło, że uda się osiągnąć sukces, raczej pukano się w czoło, ale Salvatore się nie poddawał.  I oto 17 października 2014 roku w całym mieście zapanowała ogromna euforia, gdy dowiedziano się, że Matera będzie Europejską Stolicą Kultury w 2019 roku. W końcu, po latach hańby, miasto stało się dla Włoch powodem do dumy.

Odkryta dla świata Matera zaczęła przyciągać filmowców. Ze względu na jej charakter i unikatową architekturę szczególnie upodobali ją sobie twórcy filmów o tematyce chrześcijańskiej. W 2004 roku Mel Gibson nakręcił tu Pasję. W wywiadzie dla jednej z amerykańskich gazet powiedział „… gdy ją pierwszy raz zobaczyłem (Materę przyp. red.) straciłem dla niej głowę, była po prostu idealna…”. W Materze były kręcone także takie produkcje jak Narodzenie, Młody Mesjasz, Ben-Hur, czy Maria Magdalena. 

Obecnie możemy obejrzeć tak długo wyczekiwaną i przekładaną przez pandemię 25. część przygód Jamesa Bonda pod tytułem Nie czas umierać, do której sceny były kręcone właśnie w Materze w 2019 roku, czyli dokładnie w czasie, kiedy miasto obchodził swój rok sławy, miasto które na całe szczęście nie umarło.

MARCELLO MASTROIANNI – ROCZNICA URODZIN BOSKIEGO MARCELLO

28 września 1924 roku w miasteczku Fontana Liri urodził się Marcello Mastroianni (a przynajmniej taka data widnieje w jego akcie urodzenia – tak naprawdę na świat przyszedł dwa dni wcześniej), Jeden z najwybitniejszych włoskich artystów, geniusz ceniony tak we Włoszech jak i za granicą. 

Wkrótce po jego urodzeniu rodzina przeniosła się do Turynu a w roku 1933 do Rzymu. Marcello (poza dwiema niewielkimi rolami jako statysta, co pozwoliło mu dorobić) nie był związany ze światem Kina. Kontynuował swoją edukację, otrzymując w 1943 roku tytuł eksperta budowlanego w Państwowym Instytucie Techniki Przemysłowej Galileo Galilei i podejmując pracę jako projektant techniczny.

Dopiero po wojnie, w 1945 roku pobierać zaczął pierwsze lekcje aktorstwa i próbował zbudować swoją filmową karierę ( wtedy też przeżył swój pierwszy „filmowy” romans – z uczęszczającą na ten sam kurs Silvaną Mangano).

Jego prawdziwy „debiut” (opóźniony w czasie względem wcześniejszych niewielkich ról – ale podobnie jak z datą urodzin liczący się dużo bardziej) to rola w „Nędznikach” Ricardo Freddy z 1948 roku. W tym samym okresie zaczął grywać w amatorskim teatrze, gdzie wypatrzył go Luchino Visconti. Obsadził on Mastroianniego w szekspirowskim „Jak wam się podoba”, dał mu też rolę Mitcha w „Tramwaj zwany pożądaniem” (tam poznał swoją przyszłą żonę, aktorkę Florę Carabellę. Rozstali się w roku 1970 ale nigdy nie rozwiedli się). W latach 50tych zagrał w kilku neorealistycznych komediach („Dziewczęta z Placu Hiszpańskiego”, „Sierpniowa niedziela”, „Paryż jest zawsze Paryżem”) i otwierał się na role w dramatach („A tale of Five Cities”, „Białe noce”, „Ulica ubogich kochanków”).

Pierwsze wielkie sukcesy to role w „Sprawcy nieznani” Monicellego z 1958 roku a następnie w „Auda i jej towarzyszki” z 1960 roku. Rok 1960 to także rola, która przyniosła mu międzynarodową sławę i status „włoskiego kochanka” – Marcello zagrał główną rolę w filmie ‘La dolce vita’ (polski tytuł „Słodkie Życie”) Federico Felliniego.  Obraz ten ukształtował wizerunek Mastroianniego – nigdy nie udało mu się uciec od statusu symbolu seksu, a próbował obalić narosły wokół siebie mit od samego początku. Zaraz po sukcesie „La dolce vita” zagrał impotenta w filmie „Boski Antonio” – na próżno. Świat pokochał Marcello (w 1962 roku magazyn „Time” poświęca mu artykuł, nazywając Mastroianniego najbardziej podziwianą w USA zagraniczną gwiazdą).

W roku 1961 buduje rewelacyjną rolę w czarnej komedii „Rozwód po włosku”. Film zostaje doceniony w Cannes i zdobywa Oskara za najlepszy scenariusz oryginalny.  W roku 1963 gra ponownie u Felliniego („8 i ½”), na planie „Wczoraj, dziś, jutro” tworzy genialny duet z Sophią Loren, w 1968 roku na planie filmu „Kochankowie” przeżywa burzliwy romans z Faye Dunaway a w 1971 roku, jak zawsze na filmowym planie, poznaje Catherine Deneuve – ich romans trwa 4 lata a jego owocem jest córka, Chiara. Pomimo kariery trwającej prawie 50 lat to właśnie ten okres, (trochę ponad dekada od 1960 do 1971) zdefiniował Marcello. 

Mastroianni był gwiazdą totalną, jego mit obrastał go mocniej i mocniej – Marcello zmieniał gatunki, formy sztuki, kraje – ale widziany był zawsze jako „Boski Marcello”.  

Zmarł w 1996 roku, w Paryżu. Obsypany nagrodami, z dorobkiem blisko 150 filmów, grał do samego końca.

Dotknąć magii kina – relacja z Festiwalu Filmowego w Wenecji!

Festiwal Filmowy w Wenecji to wydarzenie-legenda. Co roku na przełomie sierpnia i września trafiamy na internetowe dyskusje o tegorocznych kreacjach z czerwonego dywanu. Co roku czytamy werdykty i liczniki długości po seansowych aplauzów. Co roku oglądamy zdjęcia szczęśliwego laureata ściskającego w dłoniach złotą statuetkę. A wszystko po to, by zaostrzyć sobie kinofilski apetyt i uzbroić się w tarczę cierpliwości, bo przecież do nas filmy trafią dopiero za kilka miesięcy. 

Z Wenecji dla Faro d’Italia Klara Pawlicka

Słynny „czerwony dywan” na festiwalu w Wenecji

Jednak wszystkie te informacje z Wenecji nie są jedynie odłamkami z baśniowej krainy, które przez uchylone drzwi dostały się do prawdziwego świata. To relacje z autentycznych wydarzeń, z realnego, istniejącego na włoskiej mapie miejsca, w którym przez kilka dni powietrze przesycone jest magią kina.

Jak to jest wziąć głęboki wdech tej morsko-kinowej bryzy? Zapraszam na krótką relację z kończącej się właśnie 78. edycji Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji.

Jak na półbaśniowe miejsce przystało, droga do niego wcale nie jest prosta. Wbrew temu, co sądzi wielu, festiwal nie odbywa się pośród malowniczych weneckich kanałów, ale na pobliskiej wyspie Lido. Niczym więc Gustav von Aschenbach z powieści Manna (czy może raczej z filmu Viscontiego) za pomocą jednego z kilku możliwych wodnych środków transportu przekraczamy Styks zatłoczonej turystycznej metropolii, by trafić na ląd zdecydowanie spokojniejszy, a także znacznie bardziej… luksusowy.

Jeszcze tylko krótki spacerek (lub jak kto woli – kilka przystanków festiwalowym busem) między ekskluzywnymi willami i hotelami otoczonymi palmami, następnie przypominająca nieco tę lotniskową kontrola bezpieczeństwa i już jesteśmy na najstarszej filmowej imprezie świata.

Od pierwszej chwili do nozdrzy dociera zapach prawdziwego włoskiego cappuccino, po którego filiżankę (w towarzystwie rzecz jasna nadziewanego czekoladą lub marmoladą croissanta nazywanego przez Włochów brioche) już od rana ustawiają się długie kolejki festiwalowiczów. W późniejszych zaś godzinach zewsząd dochodzi woń pizzy na cieniutkim, chrupiącym cieście, którą pomiędzy kolejnymi seansami uczestnicy festiwalu raczą się w festiwalowych barach lub po prostu bezpośrednio na trawie w niewielkim ogrodzie.

Rozglądamy się dookoła i naszym oczom ukazuje się kompleks kilku kinowych budynków, z których największe wrażenie robią niewątpliwie strzelisty Palazzo del Casino oraz majestatyczny Palazzo del Cinema. W tym pierwszym podczas specjalnych konferencji prasowych towarzyszących każdej festiwalowej premierze, szczęśliwi posiadacze akredytacji mogą wypytać reżyserów o ich inspiracje, a aktorów o metody pracy nad rolą (najbardziej śmiałym udaje się nawet namówić ich na wspólne selfie). 

Natomiast długi rząd flag powiewających nad Palazzo del Cinema przypomina, że oto znajdujemy się w absolutnym centrum filmowego wszechświata. To tu gorące włoskie słońce odbija się w połyskujących kreacjach gwiazd prezentujących swe wdzięki na czerwonym dywanie, a podmuch morskiej bryzy niesie ze sobą pisk rozszalałych fanek Timothée’ego Chalameta (podczas tegorocznej premiery „Diuny” Denisa Villeneuve’a). Z podjeżdżających rzędem luksusowych samochodów marki Lexus wysiadają Benedict Cumberbatch, Kristen Stewart czy Oscar Isaac, by wraz z innymi skierować się do Sala Grande (Wielkiej Sali), w której gasną światła, a Dziesiąta Muza rozpoczyna swój obrządek. 

Kadr z filmu „Diuna” w reż. Denise’a Villeneuve’a

Jak dołączyć do grona tych szczęśliwców? Rejestracja odbywa się przez internetowy system, w którym liczy się refleks i umiejętność szybkiego wklikiwania tych najbardziej obleganych tytułów. W tym roku tym roku niewątpliwie była nim przede wszystkim „Diuna”, na którą niestrudzeni widzowie tłumnie zjawili się już na pierwszy seans o godz. 8.15. Projekcje bowiem, odbywają się tu niemalże bez przerwy – od wczesnego poranka, aż do północy.

Dominującym tematem konkursu głównego (w którym startowało w tym roku aż 21 tytułów z całego świata) wydaje się być macierzyństwo. Jednak nie jego widziana przez różowe okulary, znana z reklam płatków śniadaniowych wersja, ale cały wachlarz perspektyw. Macierzyństwo upragnione i macierzyństwo niechciane, macierzyństwo trudne i macierzyństwo będące ratunkiem. Co to znaczy być matką, pytają nas zarówno Maggie Gyllenhaal w „The Lost Daughter”, Pedro Almodóvar „Madres Paraleles” czy Pablo Larraín w „Spencer”, a także twórcy wyprodukowanego dla HBO znakomitego remake’u bergmanowskich „Scen z życia małżeńskiego” w reżyserii Hagai Leviego.

Tegoroczny festiwal oferuje widzom także całą gamę filmowych przeżyć pośród których znajdziemy zarówno szalone zabawy z kinem gatunkowym („Last night in Soho” reż. Edgar Wright), nietuzinkowe baśnie („Mona Lisa and the Blood Moon” reż. Ana Lily Amirpour) czy kino społecznie zaangażowane podejmujące trudną tematykę wyzysku pracowników w brazylijskich fabrykach („7 Prisoneiros” reż. Alexandre Moratto) oraz subtelny dramat psychologiczny w scenerii Dzikiego Zachodu („The Power of the Dog” reż. Jane Campion).

Premierowo pokazano również oparte na historii zabójstwa Grzegorza Przemyka „Żeby nie było śladów” (reż. Jan P. Matuszyński), przejmującą opowieść o walce o prawdę i sprawiedliwość z zapadającą w pamięć rolą Tomasza Ziętka. 

Oczywiście również Włosi mają się czym na festiwalu pochwalić. Były zarówno pytania o granice swobody twórczej w opartej na faktach historii słynnego komika i aktora Eduarda Scarpetty („Qui rido io” reż. Mario Martone). Była zwariowana pochwała różnorodności („Freaks Out” reż. Gabriele Mainetti), gdzie inspiracje „Dziwologami” Toda Browninga spotkały kino z gatunku super bohaterów przemieszane z zabawami historical fiction spod znaku „Bękartów wojny”. Najdłuższe oklaski zanotowano zaś po najbardziej wyczekiwanym nowym filmie Paola Sorrentino „Ręka Boga” („È stata la mano di Dio”)– okrzykniętym już artystycznym opus magnum reżysera.

„To była ręka Boga” w reż. Paolo Sorrentino

Niestety smakowanie tej filmowej uczty przerywane było co jakiś czas okrzykami „Mascherina! Mascherina per favore!” niezwykle gorliwych strażników pandemicznego porządku, których niemalże ponadnaturalne umiejętności pozwalały dostrzec choćby najmniejsze zsuniecie maseczki z nosa widza, który w ciemnej sali podczas seansu zdecydował podjąć próbę zaczerpnięcia oddechu.

Mimo to święto ku czci X Muzy przebiegło w atmosferze wspólnej radości i pewnego rodzaju ulgi, że mimo wszystko także filmowy świat zaczyna wracać do tej wytęsknionej normalności. Bo tego niezwykłego doświadczenia uczestnictwa w ogólnoświatowej kinofilskiej wspólnocie nie zastąpią przecież żadne netflixy, zoomy czy onlajny. Kino potrzebuje festiwalowego TU i TERAZ, by ocalić swą magię. Nie uważacie?

Klara Pawlicka, z Wenecji