Umberto Eco i podróż za sekretem włoskiej kuchni 

Z przyjemnością znów sięgnąłem po książkę Eleny Kostioukovitch „Sekrety włoskiej kuchni”. Po pierwsze kocham włoski styl życia, a co za tym idzie włoskie podejście do jedzenia, celebrowanie go i unoszenie w wymiar sztuki, po drugie autorka od lat mieszka w Italii, szukając tropów kulturowych kryjących się za każdym zwyczajem czy produktem, a po trzecie wreszcie przedmowę napisał wielki Umberto Eco. A ja bardzo lubię jego pióro i jego sposób patrzenia na świat. W dodatku to książka o tym, co tak wszyscy kochamy (bez wyjątku chyba) – o włoskiej kuchni! 

Mimo że już kiedyś pisaliśmy na łamach Faro d’Italia o „Sekretach”, postanowiłem do nich wrócić. Może zresztą wracanie do książek wskazuje, że są one faktycznie wyjątkowe. Wraca się przecież do miejsc w jakiejś mierze darzonych sentymentem. Gdy taki powrót powoduje, że oczy szklą się wzruszeniem, to znaczy, że już to miejsce się  pokochało, że się za nim tęskni. Tak bywa też z ludźmi, książkami, filmami, a nawet z potrawami, które przypominają cudowną krainę dzieciństwa, albo prowadzą tam, gdzie niegdyś się podróżowało i co przechowuje się we wspomnieniach, jako szczęśliwy sen śniony na jawie. 

Pisarz i tłumaczka

Autor „Imienia róży” we wstępie do „Sekretów kuchni” wyznaje najpierw, że gdy otrzymał propozycję napisania przedmowy, to zaczął zadawać sobie pytanie fundamentalne: „Dlaczego właściwie miałbym pisać przedmowę do książki poświęconej sprawom kuchni? Zadałem sobie to pytanie, kiedy poprosiła mnie o to autorka, ale natychmiast wyraziłem zgodę, jak podejrzewam dlatego, że Elena Kostioukovitch tłumaczy moje książki na język rosyjski, a ja podziwiam ją nie tylko za pasję i cierpliwość, z jakimi podchodzi do moich dzieł, ale także za inteligencję i wszechstronne wykształcenie. Wciąż jednak dręczyło mnie pytanie, czy to wystarczy, skoro nie jestem człowiekiem, o którym można powiedzieć: To prawdziwy gourmet, smakosz”. 

Umberto Eco

Pozwólcie państwo, że tu od razu kilka słów powiem o autorce „Sekretów”: to rosyjska tłumaczka i pisarka, która w 1988 roku wyemigrowała do Włoch, a następnie wykładała literaturę rosyjską w Trento, potem w Trieście i wreszcie w Mediolanie, w którym żyje do dzisiaj. Wnikliwa obserwatorka i admiratorka włoskiej kultury i języka, stała się też w Italii ważnym głosem tych Rosjan, którzy piszą prawdę na temat Putina. W 2022 roku wydała we Włoszech książkę „W głowie Władimira Putina”, w której opisała sposób transformacji systemu sowieckiego w postsowiecką Rosję. Jej opis osobowości Putina, megalomańskiego dzieciaka z niebezpiecznymi zabawkami w rękach, jest w istocie trafny. A ponieważ książka ukazała się też w Polsce, myślę, że warto będzie i ją opisać kiedyś na łamach Faro d’Italia.

Zostawiając jednak współczesnego cara, wrócę do Umberto Eco i „sekretów włoskiej kuchni”. Oto pisarz odpowiedział sobie na postawione przez samego siebie pytanie, że – gdy zaczął się nad sprawą jedzenia zastanawiać, to doszedł do wniosku, iż kwestie jedzenia są dla niego swego rodzaju podróżą. Kto z nas zresztą, gdy coś powiemy o włoskiej kuchni, nie pomyśli od razu o podróży do Włoch? Kto nie zobaczy natychmiast, oczami wyobraźni, niewielkiej trattorii, położonej na jakimś tarasie średniowiecznego miasteczka w Tuscii, dawnej Etrurii, a dziś ukochanej przez wszystkich Toskanii?

Kto nie widzi stojącego na niewielkim stoliku z obrusem w biało-czerwoną krateczkę, talerza ze spaghetti al pomodoro, posypanego parmigiano, z zielonym listkiem bazylii na wierzchu? A przecież w tym najprostszym z prostych dań, najbanalniejszym i zwykłym, odnajdziemy piękno i smak Włoch – w intensywnej słodkości znakomitych pomidorów, w wyjątkowości sera, w świeżo przygotowanym makaronie… 

Oddać chleb za foccacię

Podróż w głąb Włoch – tym jest tak naprawdę podążanie za „sekretami włoskiej kuchni” odkrywanymi w książce, a jednocześnie odkrywanymi przez nas za każdym razem, gdy dokonamy coraz bardziej świadomego wyboru we włoskiej knajpce, gdy sami będziemy się uczyć tego, co tym „sekretem” w istocie jest. 

Słynne rzymskie Pizzarium

A zatem kuchnia włoska – to tak naprawdę całe Włochy, z ich historią, sposobem życia, a także obyczajami i folklorem. Przypomina mi się to, co powiedział Maestro Bonci, szef słynnego „Pizzarium” w Rzymie – „gdy mówimy o kuchni, to tak prawdę mówimy o rolnictwie”. Każdy produkt, którego użyjemy do zrobienia pizzy ma swoje korzenie, pochodzi z ziemi, jest wytworzony przez Rolnika (wielką literą pisanego, a tak, tak). By więc rozumieć, co tworzy dobry kucharz i co potem dostaniemy na talerzu (i dlaczego tak, a nie inaczej jest to skomponowane), trzeba dojść aż do źródła – przyjrzeć się zbożom rosnącym w południowych regionach i wziąć ziarno do ręki, posłuchać o tym, jak hodowcy z San Daniele opowiedzą o hodowli świń, z których wytwarza się wspaniałe prosciutto, zobaczyć jak powstaje ser Grana Padano. 

A wreszcie nawet język. Nawet to, jak mówimy o kuchni jest tu ważne. Elena to w pierwszej mierze człowiek pióra i to się w jej opowieści czuje. „Andare a fagiolo” – to idiom oznaczający po włosku „przypadać do gustu”. Przy czym „andare” to „iść”, zaś „fagiolo” to „fasola”. Produkty żywnościowe, jedzenie, kuchnia – stanowią część języka, kultury, są częścią naszego sposobu myślenia o świecie. „Rendere pan per foccacia” („Oddać chleb za foccacię”) – mówi włoskie przysłowie, które oznacza ni mniej ni więcej „odpłacić pięknym za nadobne”.

O tym wszystkim także opowiada Kostioukovitch i zaprasza do – idąc za myślą Umberto Eco – podróży przez włoskie regiony, ich specjały, regionalne zwyczaje i symboliczne wręcz potrawy, oraz ich „materie prime” (czyli produkty podstawowe) etc. Włosi spędzają przy jedzeniu dużo czasu – ich podejście do kwestii stołu jest inne niż Polaków. Bywają bardzo często w restauracjach, trattoriach, osteriach, czy rankiem w barach. Bo jedzenie to nie tyko kwestia smaków i potraw, ale także część kulturowo-społecznych więzi, które ich łączą. Dlatego mówią dużo o jedzeniu oraz mówią dużo w trakcie jedzenia. Czyż może dziwić dyskusja, jaką ostatnio wyłowiłem gdzieś we włoskiej prasie o tym, jak długo można pozostać w knajpie i jakie powinny wokół tego tematu obowiązywać reguły? A przecież sam „ceremoniał” spożywania posiłku w restauracji ma swoje prawa – cztery dania (l’antipasto, il primo, il secondo, il dolce) oraz kawa na koniec dają szanse na dłuższe posiedzenie przy restauracyjnym stoliku, a jednocześnie rozmowę i degustowanie tego wszystkiego, co nas otacza. Nie tylko tego, co na talerzu. Ale też tego, co piękne wokoło.

Sałata z gorgonzolą

Oto moje ukochane miejsce w Trieście – kawiarnia Urbanis z 1832 roku, w której siąść można przy kawie, nagle zatracając poczucie czasu, dając się owiewać łagodnemu podmuchowi bora wiejącego od gór, na zmianę z innym wiatrem idącym od morza. Oto restauracyjki urokliwego Zatybrza, ukryte w zakamarkach uliczek, gdzie można wcisnąć się przy małym stoliczku i zajadać najlepszym na świecie cacio e pepe. W położonej na Isola Tiberina trattorii „Sora Lella” zjesz ravioli cacio e pepe, a w dodatku to miejsce kultowe, prowadzone przez rodzinę słynnej Eleny Fabrizi, kucharki, a raczej Mistrzyni Kuchni znanej pod pseudonimem Sora Lella. I by to cacio e pepe smakowało ci lepiej musisz po prostu poznać historię tej kobiety, dowiedzieć się, dlaczego to, co jesz, jest właśnie takie, a nie inne. 

Może właśnie z tego względu pisanie, czytanie, opowiadanie o kuchni włoskiej, ma takie znaczenie. Dla mnie w każdym razie ma. Zjedzenie pasty podanej w restauracji może być jedynie kosztowaniem potrawy. I jeśli smakuje – wspaniale. Już to wystarcza. Warto jednak iść dalej. Bo dzięki pogłębionej świadomości czuje się więcej, a także smakuje się więcej. W dodatku kuchnia, potrawy, produkty to rzecz głęboko zakorzeniona kulturowo i historycznie. Gdy zajrzymy za kulisy powstania carbonary lub carpaccio, czy też gdy zaczniemy opowiadać historię któregoś z win, oliwy, czy serów – za każdym razem otworzą się przed nami Włochy, z całym ich pięknem i tajemnicami wartymi odkrycia. 

„Być może Włosi zgodziliby się zrezygnować z wielu rzeczy, ale nigdy nie z gorgonzoli” – pisze Kostioukovitch o jednym z dobrze nam znanym gatunku serów, przytaczając historię pewnego partyzanta, który opisał, jak w czasie wojny w jego oddziale delektowano się sałatą z gorgonzolą. 

Prawdopodobnie dlatego tak lubimy chodzić do włoskich restauracji w Polsce… Bo lubimy nie tylko smak potraw, ale wszystko to, co przyjdzie nam do głowy, gdy już kelner przyniesie gotowe danie… Bo oto w mgnieniu oka dokonamy swoistej podróży w czasie i przestrzeni, przenosząc się do Italii? Naszej krainy szczęśliwości… Krainy marzeń… Ma rację Umberto Eco – kuchnia to tak naprawdę podróż. Powinniśmy słuchać filozofów, pisarzy i poetów. Otwierają przed nami drzwi do innego patrzenia na to, co wydaje się banalnie zwykłe. Może i bywa proste, ale miewa w sobie niebywały zasób sekretów. Wystarczy chcieć je odkrywać, wystarczy postawić pierwszy krok i nasz „spacer kulturowy” zaraz się zacznie. 

Tomasz Łysiak

Granita siciliana – mrożona ambrozja

Poza tym, że idealnie gasi pragnienie to deser ten jest wręcz symbolem sycylijskiej kultury i historii. Swymi początkami sięga średniowiecza kiedy to zbieracze śniegu tzw. nivaroli wchodzili na wysokie szczyty Etny, Peloritani, Iblei i Nebrodi, transportowali go do swych domów, gdzie był przechowywany w nivera – specjalnych „ziemiankach” wyłożonych kamieniami lub cegłami i przykrytych popiołem wulkanicznym. Śnieg w nivera konserwowano także solą dlatego szybko zamieniał się w lód. Latem należało zrobić tzw. rattata (grattata) czyli odpowiednio zeskrobać zmrożoną powierzchnię i połączyć z sokiem z owoców, wyciśniętych orzechów, wody i cukru. Otrzymywało się cudownie kremową słodko-zimną mieszankę.

Granita sycylijska jest często uważana za matkę wszystkich granit, lodów i sorbetów, ale oczywiście na Sycylii twierdzą, że poza wyspą nic nie jest godne nosić miana granity i basta!

Nivaroli, zbieracze śniegu na Sycylii

Najprawdopodobniej receptura tego deseru wywodzi się od arabskiego napoju zwanego sorbetem czyli soku owocowego doprawionego wodą różaną, a następnie zamrożonego. Jednak Sycylijczycy udoskonalili recepturę i obecnie lód służy tylko do zmrożenia mieszanki wody, soku i cukru. Naczynie do przygotowania granity nazywa się pozzetto i jest to duże drewniane wiadro, w który umieszcza się dwa mniejsze z cyny. Przestrzeń między wiaderkami wypełnia się śniegiem i solą, a do najmniejszego pojemnika wlewa się sok z owoców z cukrem i wodą, który miesza się drewnianą szpatułką.

Pozzetto do produkcji granity

Najważniejsze jest to, żeby każda grudka lodu była przeniknięta sokiem, granita to nie jest kruszony lód polany sokiem. Ucieranie w takim tradycyjnym naczyniu trwało długo i trzeba było mieć mocno wyćwiczone ręce. Oczywiście teraz są do tego specjalne maszyny. Smaki granity są nie tylko owocowe, najbardziej klasyczna jest cytrynowa – granita al limone, ale mamy także granitę migdałową (alla mandorla) czy pistacjową (al pistacchio). Ponadto każde sycylijskie miasto i miasteczko ma swoje ulubione smaki – w Mesynie dominuje granita kawowa i czekoladowa, w Trapani – jaśminowa (al gelsomino). Granitę je się łyżeczką, ale często można dostać ją z okrągłą lub podłużną bułeczkę „brosi” (a granita ca’ briosi), którą można wypełnić tym przysmakiem, lub odrywać kawałki ciasta i nabierać nimi deser jak łyżeczką.

Wiele sycylijskich powiedzeń ma swoje źródło w tradycji związanych z granitą np. „comu 'na nivera” czyli bardzo zimne miejsce lub „sta casa è na nivera” lub „sta stanza è fridda comu na nivera” („w pokoju jest zimno jak niverze” czyli trochę jak polskie „zimno jak w psiarni”).

Nie mogło na Sycylii zabraknąć pięknej legendy dotyczącej granity, która opowiada o Oxirii, przecudnej urody fenickiej księżniczce. Przypłynęła ona na wyspę w poszukiwaniu ukochanego. Szukała go już długo i martwiła się, że upływający czas zabierze jej urodę. By zachować wspaniały wygląd jadła śnieg z Etny zmieszany z miodem i kandyzowanymi cytrusami, wierzyła że takie połączenie smaków ma magiczną moc. Echa tej legendy pobrzmiewają nie tylko w granicie, ale i w smaku cassaty – typowego sycylijskiego deseru i lodów z kandyzowanymi owocami. Dlatego będąc na Sycylii trzeba jeść jak najwięcej tych przysmaków, by móc wypróbować na sobie eliksir wiecznego piękna księżniczki Oxirii.

Wielkanocna gołębica

Choć wydaje się to nieprawdopodobne historia Colomba di Pasqua, świątecznego ciasta, którym Włosi raczą się na Wielkanoc, nie sięga mroków średniowiecza, a przynajmniej tak twierdzi ta mniej romantyczna wersja narodzin colomby. Gdybyśmy cofnęli się do Mediolanu lat 30. XX wieku i weszli do słynnej cukierni niejakiego Angela Motty, mistrza panettone, zobaczylibyśmy jak zastanawia się on nad rozpropagowaniem swoich wyrobów na cały kraj. Właśnie te rozmyślania doprowadziły do powstania wielkanocnej gołębicy.

Akurat w Mediolanie od kilku lat działała agencja reklamowa Dino Villaniego, który chciał spróbować swych sił w tej nowej wówczas dziedzinie. „L’Ufficio Moderno – La Pubblicità” czyli „Nowoczesne Biuro – Reklama” było jednym z pionierskich przedsięwzięć tamtych czasów, a sam Villani szybko zdobył sławę, jako spec od rzeczy niemożliwych.

Angelo Motta i jego panettone

W 1934 roku Angelo zatrudnił go w swej firmie na stanowisku dyrektora do spraw reklamy i było to jedno z najlepszych posunięć cukiernika. Najpierw Villani wymyślił doskonały sposób na dotarcie z panettone Motty do najdalszych zakątków Włoch: zwycięzcy kolejnych etapów Giro d’Italia otrzymywali gigantyczne, dwunastokilogramowe panettone zwane panetun. Nie mogło być lepszej reklamy – każda najmniejsza wioska przez którą przejeżdżali kolarze pasjonowała się zawodami i śledziła w gazetach ich przebieg. Jednak drugie zadanie Villaniego było trudniejsze: jak rozpropagować ciasto w zasadzie w Italii nieznane. Bo oto Angelo Motta wpadł na pomysł, żeby stworzyć popyt na wielkanocną słodkość – odpowiednik bożonarodzeniowego panettone. Wziął ten sam zaczyn, usunął z przepisu rodzynki, ale zostawił kandyzowaną skórkę pomarańczową, dodał odrobinę miodu, a całość zwieńczył lukrem i migdałami. No i oczywiście zmienił kształt. Gołębica wydawała się idealna na Wielkanoc, odnosiła się zarówno do tradycji katolickiej, jak i starotestamentowej, przypominała o Duchu Świętym, Noem i tryumfie nadziei.

Villani wymyślił hasło reklamowe: „W Wielkanoc na każdym stole ciasto, które zna wiosnę” i wpadł na jeszcze jeden świetny pomysł – namówił Mottę, aby rozesłać colombę do najważniejszych dziennikarzy i pisarzy włoskich oraz poprosić ich, by napisali coś od siebie. To był strzał w dziesiątkę. Zaczęły przychodzić listy opisujące wspaniały słodki przysmak, a akcja odbiła się szerokim echem także wśród zwykłych ludzi. Oczywiście Motta wraz z Villanim wykombinowali, że mówiąc o pochodzeniu colomby najlepiej powołać się na „odwieczną tradycję” i zaczęli rozpowiadać, że to starodawny przepis sięgający średniowiecza, kiedy longobardzki król Alboino oblegał Pavię i zdobył ją w 572 roku, w wigilię Nocy Paschalnej. Władca nie zemścił się na obrońcach tylko dlatego, że stanął przed nim stary cukiernik ofiarując na znak pojednania ciasto w kształcie gołębicy.

Król Alboino, mal. Charles Landseer

Gwoli ścisłości trzeba dodać, że istnieje jeszcze jedna legenda związana z powstaniem colomby i ona także sięga czasów longobardzkich i królowej Teodolindy, której kaplicę ze wspaniałymi freskami można obejrzeć w katedrze w Monzy, na obrzeżach Mediolanu. Oto, gdy w 612 roku do Włoch dotarł irlandzki mnich Colombano, Teodolinda wyprawiła na jego cześć wspaniałą ucztę. Wielkanoc była tuż, tuż, tymczasem stoły zastawiono dziczyzną i pieczonymi gołębiami. Mnich nie chcąc jeść mięsa, ale i bojąc się urazić królową, pobłogosławił jedzenie. Wówczas pieczone gołębie zamieniły się w słodkie ciasto. Widząc prawdziwy cud władczyni ofiarowała przyszłemu świętemu ziemię w miasteczku Bobbio, by mógł wybudować tam klasztor. 

Królowa Teodolinda

Tak czy inaczej, od czasów nieprawdopodobnego wręcz sukcesu pana Motty, który zbudował ogromne słodkie imperium (obecnie należące do koncernu Nestlé), Colomba di Pasqua jest obowiązkowym gościem na wielkanocnym stole, a niezliczone cukiernie włoskie zaczęły wypiekać swoje wersje gołębicy. Jedną z ciekawszych wymyślił niedawno Giuliano Baldessari, szef restauracji Aqua Crua w Barbarano Vicentino, uhonorowanej gwiazdką Michelina, który zaproponował colombę psychoaktywną z dodatkiem anyżu i kaparów. Składniki te działają podobno na mózg człowieka jak afrodyzjaki.

Giuliano Baldessari/fot. materiały firmowe Aqua Crua

Co prawda Neapolitańczycy, którzy wymyślili inne słynne ciasto wielkanocne pastierę, uważają że tylko ona wprowadza w dobry nastrój, gdyż jest słodkie jak głos syreny Partenopy pływającej w Zatoce Neapolitańskiej, ale to już całkiem inna opowieść. 

Cyceron zajadał się cannoli

Podobno kiedy Cyceron opowiadał przyjaciołom o swoim pobycie na Sycylii nieustannie wspominał „tubus farinarius, dulcissimo, edulio ex lacte factus” – rurkę z ciasta, słodziutką, wypełnioną mlecznym kremem. Czy było to cannolo? Nie wiadomo, ale z opisu wydaje się, że chodzi właśnie o to sycylijskie ciastko, które niedługo potem zawojowało niemal cały świat. Na Sycylii było to typowa słodkość podawana na święta Bożego Narodzenia i Nowy Rok. Istnieją jeszcze dwie wersje pochodzenia cannoli. Jedna łączy ten nieprawdopodobnie pyszny deser z arabskimi najeźdźcami i podbitym przez nich miastem Caltanissetta oraz z… haremem. To właśnie w haremie kobiety miały wymyślić przysmak wypełniony serem, migdałami i miodem. Legenda druga opowiada o mniszkach z klasztoru koło Caltanissetty, które przygotowały słodkie rurki na karnawał. Prawda o pochodzeniu cannoli leży gdzieś pośrodku, bo przecież w każdej legendzie tkwi ziarnko prawdy. Dla nas najważniejsze jest to, że ciastka przetrwały wszelkie zawirowania historii i gwałtowne wichry dziejów, które przetaczały się przez Sycylię. Cannoli pojawiły się także i na polskich stołach. Domowy przepis na pyszne cannoli przesłał nam Wojciech Henschke.

Cannoli mojej żony powstają z miłości… Z miłości do Italii, do jej mieszkańców, do kultury, sztuki, mody, opery, techniki, pejzażu, historii… Jednym z elementów tej kultury jest kuchnia. Gotujemy namiętnie włoskie potrawy popijając włoskie wina. Zaszczepiliśmy całej rodzinie część tej namiętności. Nasze wnuczęta uwielbiają włoską kuchnię, choć na razie, jak to dzieci, najchętniej widzą na stole makarony, pizzę i słodkości. A ulubione desery to tiramisu i właśnie cannoli.

Cannoli zrobione przez Annę i Wojciecha Henschke/ foto: W. Henschke

Niestety pracochłonność cannoli jest spora, więc niezbyt często goszczą u nas te sycylijskie ciastka. Tak jak w Polsce jest niezliczona ilość przepisów na „bigos babci” (zawsze najlepszy na świecie), tak i przepisów na cannoli jest bez liku. Na zdjęciach nasze ostatnie „dzieło”, które moja żona Anna i ja zrobiliśmy według poniższego przepisu (to mój ulubiony):

Ciasto 

200g mąki pszennej (ok. 1,5 szklanki)

szczypta soli

1/2 łyżeczki proszku do pieczenia

1 jajko (jajka muszą mieć temperaturę pokojową)

1-2 żółtka (białka zostawić w osobnej miseczce, przydadzą się do klejenia ciasta)

1/2 łyżki cukru

3 łyżki gęstej śmietany 30% (można ją zakwasić odrobiną soku z cytryny)

1 łyżka spirytusu (ja osobiście preferuję wino Marsala – wtedy 5 łyżek)

Krem

1 opakowanie 250 g serka mascarpone (w wielu przepisach jest ricotta) 

2 łyżki cukru pudru

trochę śmietany 30%, aby uzyskać gęsty krem

starta skórka z pomarańczy

drobno posiekane pistacje

Można dodać do ciasta dobrej, utartej,  gorzkiej czekolady lub kakao, bakalie, kandyzowane owoce…

Niezbędne są specjalne metalowe rurki do zawinięcia cannoli. 

foto: W. Henschke

Przygotowanie 

Mikserem ubić jajko i żółtka z cukrem pudrem na puszystą, gęstą pianę (ok. 8 min), dodać przesianą mąkę i alkohol. Zmiksować. Uformować kulę, zawinąć w folię, odstawić na 30-45 minut w temperaturze pokojowej. Ciasto lekko zmięknie i ułatwi to dalszą obróbkę. Do wałkowania używamy włoskiej maszynki do makaronów domowych. Wałkujemy kilka razy do grubości 2-3, składając za każdym razem ciasto na pół. Kończymy na grubości nr 6. Wycinamy koła o średnicy ok. 8-10 cm. Lekko rozciągamy, aby powstała elipsa (można przepuścić przez maszynkę. Owijamy wokół metalowej rurki. Sklejamy białkiem z jajek. Smażymy na oleju rozgrzanym do 180-190 stopni. Muszą w nim pływać! Po 30-60 sekundach mają odpowiedni złoty kolor i pęcherzyki na wierzchu. Wykładamy je na papierowy ręcznik, a po kilku minutach wyciągamy metalowe rurki. Ciasto napełniamy kremem tuż przed podaniem. Tylko wtedy rurki zachowają chrupkość. Do napełniania używamy rękawa cukierniczego lub woreczek foliowy z odciętym rogiem. Końce cannoli zanurzamy w siekanych pistacjach, a wszystko posypujemy cukrem pudrem.

Życzymy smacznego! Buon appetito!

Anna i Wojciech Henschke

Sekrety włoskiej kuchni

Fantastyczna podróż po oblanej słońcem Italii, kraju, w którym kuchnię podniesiono do rangi sztuki – tak brzmi podtytuł książki Eleny Kostioukovitch, uhonorowanej w 2007 roku prestiżową nagrodą Premio Bancarella della Cucina. O książce – do której wstęp napisał Umberto Eco – nie tylko przez pryzmat jedzenia, ale kultury, sztuki i tradycji, pisze Maja Nabzdyjak. 

Będąc swego rodzaju językiem, kuchnia zawiera i wyraża kulturę tych, którzy się nią zajmują, jest depozytariuszką tradycji i tożsamości pewnej grupy ludzi. Manifestuje się i buduje porozumienie w sposób silniejszy nawet niż język, ponieważ jedzenie wchłaniane jest bezpośrednio przez nasz organizm; łatwiej i prędzej przychodzi nam spożywać jedzenie innych niż mówić ich językiem… – powiedział Carlo Petrini, założyciel ruchu Slow Food.

Tak naprawdę to nie do końca jest to książka o kulinariach; tytuł wyprowadza na cudowne, włoskie manowce. To gawędzenie o wszystkim, co włoskie, to podróż od „cholewki” do „obcasa” Italii; opowieść o niełatwej historii i fenomenie różnic pomiędzy tymi z Północy, a tymi z Południa… Czasem, we fragmentach – książka Eleny Kostioukovitch jest, jak filozoficzna rozprawa, a niekiedy przypomina podręcznik do kulturoznawstwa. Na to musisz być gotowy Czytelniku, rozważający lekturę „Sekretów…”: nie uda ci się oderwać tego, co w Italii nierozerwalne: historii od kuchni, kuchni od obyczajów i tradycji, tradycji od geografii, a geografii od historii; tak bowiem zatacza się ten największy z sekretów – włoski krąg, wewnątrz którego będzie toczyła się twoja wyobraźnia i zmysły, przez wszystkie kartki tej książki. Krąg toczy się powoli, lentamente, dzięki temu poznajesz dokładnie wszystko, co prawdziwie włoskie w najdrobniejszych szczegółach, bez banalnych ogólników (espresso, pizza, pasta… Mój Boże!). Italia przecież do dziś pozostała, na swój sposób taka bogata, taka „barokowa”. Barbarzyństwem jest sprowadzać jej bogactwo do powszechnych, oklepanych stereotypów i haseł. I choć wydawać by się mogło, że ta przepyszna, ogromna różnorodność Włoch, ich bogactwo, jest czymś nie do opisania w zupełności, że tematu wyczerpać się nie da, to jednak Elenie Kostioukovitch – na 570 stronach zresztą – po prostu się udało. Przypuszczam (a przypuszczenie to graniczy z pewnością), że stało się tak, ponieważ Elena kocha Italię i ufa jej mieszkańcom; a królowa Europy, Italia, odwzajemniła to uczucie, odkrywając jednocześnie i swój majestat, i swoją prostotę, i wszystko, co zawiera się w tytułowym słowie „Sekrety”. Ta piękna ziemia, na której nasza cywilizacja wzięła swój początek odwzajemni uczucie każdemu, kto ufnie zechce jej słuchać i ją smakować; kto będzie otwarty na powrót i delikatne kołysanie naszej „kolebki”. 

Więc jeśli masz wciąż nieustanny, nieposkromiony apetyt na Italię, to ta książka będzie świetną „przystawką” przed każdą podróżą na Półwysep Apeniński. Lub jej obfitym, papierowym substytutem w czasie, gdy pozostaje tylko marzyć… 

Maja Nabzdyjak

Elena Kostioukovitch, „Sekrety włoskiej kuchni”, (przekład Jan Jackowicz), Wydawnictwo ALBATROS, 2020 r. 

Torta Caprese – ciasto dla Ala Capone

Jakie włoskie ciasto na Sylwestra? Może Torta Caprese? Maja Nabzdyjak dzieli się z czytelnikami Faro d’Italia swoim przepisem. Buon appetito!


TORTA CAPRESE
czyli jak się cukiernikowi upiekło w dwojnasób.
Legenda głosi, że jeden z cukierników z Capri miał za zadanie upiec ciasto dla przebywającego na wyspie Alphonse’a Capone.
Przejęty zadaniem, zapomniał o mące…
Kiedy się zorientował, było już za późno.
Ciasto podano.
Wydawało się biedakowi, że skończy z nadzieniem z ołowianej kulki, ale los okazał się łaskawy: Capone zachwycony, zażądał od zdumionego cukiernika przepisu.
Tak powstała „torta caprese” ciasto bez mąki, na migdałach; ciasto które nie rośnie, które najlepsze jest na drugi, lub trzeci dzień.

Al Capone w swoim slynnym kapeluszu

PRZEPIS:
▪️200 g migdałów (obranych ze skórki i zmielonych na proszek)
▪️150-200 g gorzkiej czekolady (ilość mniejsza-większa, w zależności od tego, kto jaką lubi intensywność czekolady)
▪️125 g masła
▪️3 jajka
▪️125 -150 g cukru pudru (w zależności od ilości dodanej wcześniej czekolady)
▪️skórki z dwóch pomarańczy
▪️Amaretto (ok.5 stołowych łyżek)

Migdały (jeżeli kupuję je w całości), to zalewam je wrzątkiem, po godzinie obieram ze skórki i mielę.
Można kupić migdały już zblanszowane, bez skórki i utrzeć je na migdałowy proszek.

Czekoladę rozpuszczam w wodnej kąpieli razem z masłem ( miseczkę z czekoladą i masłem wstawiam do garnka z wrzącą wodą).
Dokładnie i powoli mieszam, odstawiam do ostygnięcia.

Żółtka ucieram z cukrem pudrem, do nich dodaję ostudzoną czekoladę z masłem.
Mieszam na wolnych obrotach i dodaję skórkę z pomarańczy i amaretto (w trakcie miksowania).
A potem łączę to wszystko ze zmielonymi migdałami.

Później ubijam białka na sztywno i drewnianą łychą, powoli dodaję do masy.

Ciasto przelewam do wysmarowanej masłem i kaszką manną, lub mąką- tortownicy.

?Pieczenie 180 C bez termoobiegu
?Czas: 30-35 minut
?Wyjęcie z formy po ostygnięciu
?Dekorowanie: cukrem pudrem i pomarańczową skórką, płatkami migdałów, anyżkiem…

To jest wersja bożonarodzeniowa/sylwestrowa .
W wersji wielkanocnej:

  • czekolada zamiast gorzkiej jest biała
  • zamiast pomarańczy są cytryny
  • zamiast amaretto- jest limoncello
  • i listki mięty do dekoracji

Buon Appetito!

Maja Nabzdyjak

Babbo Natale i panettone, czyli Boże Narodzenie w Italii

Rozmowa z Mauro Zanotto, właścicielem warszawskiej restauracji Mille Luci” – o włoskich świętach Bożego Narodzenia. 

Mauro, mieszkasz od lat w Polsce, czy jako Włoch widzisz różnice między Bożym Narodzeniem tu i w Italii? Czy we Włoszech spędzacie je podobnie? Jakie są twoje wspomnienia z rodzinnego domu?

– W każdym regionie są trochę inne tradycje Bożonarodzeniowe. Ja pochodzę z Veneto (Wenecji Euganejskiej). W naszym domu gotowała zawsze mama i to ona przygotowywała potrawy na wigilię i Boże Narodzenie. W samą wigilię były to dania na bazie ryb i owoców morza – na przykład spaghetti z małżami, sardele, dorsz podawany na sposób „alla vicentina” (jeden z najstarszych przepisów z Veneto, niektóre sięgają X wieku, a każda z rodzin przekazuje je sobie z pokolenia na pokolenie. Dorsz przez kilka dni moczy się w zalewie, potem zaś używa cebuli, czosnku, mleka i oliwy, często podaje z polentą, a wersje różnią się w zależności od tradycji rodzinnej – przyp. Faro d’Italia). Poza tym – zupa rybna. 

Czy akcenty są podobnie rozłożone we Włoszech jak w Polsce? Ważnym momentem jest kolacja wigilijna? Czy raczej sam dzień Bożego Narodzenia?

I jedno, i drugie. W naszym domu w wigilię jedliśmy wieczerzę wigilijną około godziny ósmej wieczorem. A potem? To był czas na gry i zabawy. Graliśmy na przykład w tombolę (gra rodzinna, której korzenie sięgają osiemnastowiecznego Neapolu – przyp. Fd’I) aż do północy. Można też było dawać sobie wówczas prezenty. Ale… to następnego dnia, w samo Boże Narodzenie przychodził św. Mikołaj (Babbo Natale) z upominkami. I to wtedy po raz kolejny, już w dzień Natale cała rodzina siadała uroczyście do stołu na odświętne „pranzo” (obiad) – w okolicach południa lub ok. 13. A w tym przypadku menu było (i jest nadal w Italii) bardziej mięsne. Tortellini w rosole (in brodo), gotowany kapłon (rodzaj drobiu), mięsne lasagne, ziemniaki, a także, oczywiście – różne ciasta i słodkości. Ale to właśnie sam dzień Bożego Narodzenia jest przez Włochów najmocniej przeżywany jako święto rodzinne – tak było i jest u nas. 

Ciasto panettone było na stole? 

Panettone to tradycja z północnych Włoch – trzeba o tym pamiętać, na południu raczej go kiedyś nie stawiano na wigilijnych stołach. U nas oczywiście tak – panettone oraz pandoro (podobnie do panettone to ciasto drożdżowe, ale w formie oktagonalnej, jak nasza babka drożdżowa – przyp. Fd’I) pełne rodzynków, owoców kandyzowanych, posypane cukrem pudrem. Zazwyczaj je kupowaliśmy (jeśli potrafisz wybrać odpowiednią markę masz gwarancję, że panettone i pandoro będą znakomite) – można je także zrobić w domu, ale nie jest wcale takie łatwe, gdyż po pierwsze trzeba mieć odpowiedni piec, a po drugie muszą dojrzewać odpowiednio długo. 

Panettone i pandoro – tradycyjne desery na włoskim wigilijnym stole.

W Polsce, w waszej włosko-polskiej rodzinie, która z tradycji przeważa? 

Wigilię spędzamy raczej blisko tradycji polskiej – około osiemnastej, z wieczerzą na której jest wiele polskich dań: barszcz czerwony, uszka z grzybami, zupa grzybowa, karp, pierogi… A po kolacji wigilijnej – otwieramy prezenty, które znalazły się pod choinką! 

Życzę wszystkim Wesołych Świąt!

Boże Narodzenie – ciasta, które lubię

Melissa Forti z nową książką o słodkościach włoskich. Tym razem tematem Il Natale – „Boże Narodzenie. Ciasta świąteczne, które lubię”. Forti pochodzi z Sarzany z Ligurii, gdzie założyła kultową kawiarnię-herbaciarnię „Tea Room”. W książce opowiada o tortach, które „rozgrzeją Boże Narodzenie”. A w wywiadzie dla CdS także o nowym projekcie – kawiarni „Cafè Duse” otwieranej w Kopenhadze w budynku starej fabryki. Będzie się tam jeść i słodkie i słone od rana do mniej więcej pory aperitivo.

„Wybrałam tę postać dlatego, aby upamiętnić wspaniałą kobietę z przeszłości, Eleonorę Dusę, której zresztą jestem wielką admiratorką” – opowiada w wywiadzie dla `Corriere della Sera Forti – znakomita, pochodząca z Rzymu, autorka książek o jedzeniu a także specjalistka od wypieków ciast i słodkości – „Była nie tylko aktorką, ale także przedsiębiorcą, pracowała z innymi kobietami, była znana i w Italii i na całym świecie. Zawsze była dla mnie wzorem”.

Moreno Cedroni – urodzony z morza

Marchigiano – z wychowania, z serca, z ziemi, z morza. Marchigiano, czyli cały z regionu Marche, z Senigallii, w której się urodził. Moreno Cedroni – człowiek morza i człowiek z morza. Gdy go przedstawiano w pierwszej serii włoskiego programu MasterChef Italia, powiedziano to, co z faktów przeszło do legendy: matka urodziła go wprost do wody morskiej, gdyż poród nastąpił niespodziewanie, gdy na plaży zbierała mule.

Okładka książki Moreno Cedroni „Myśl kreatywna, która zmieniła kuchnię włoską”

Ostatni „Cook” (dodatek o jedzeniu, gotowaniu i restauracjach do „Corriere della Sera”) przynosi opowieść o kucharzu, który między swoimi knajpami w Marzocca, Senigallia i Portonovo utworzył swego rodzaju „dystrykt kuchni morza”. Cedroni, jak inni wielcy „chef” włoskiej kuchni, jest właśnie nie tyle „kucharzem”, co Mistrzem, artystą, filozofem, rzemieślnikiem, który jedzenie, sztukę restauratorską unosi w wyższy wymiar estetyczny.

Co ciekawe, jego historia to story o sukcesie, który zaczyna się „od zera”. Moreno uczył się w szkole morskiej i ta edukacja kierowała go raczej w stronę bycia bądź marynarzem, bądź urzędnikiem, ale gdy zaczął dorabiać sobie jako kelner (załączam zdjęcie młodego Moreno, z jego książki „Myśl kreatywna, która zmieniła kuchnię włoską) to zaczął drogę, która miała go – choć wtedy jeszcze p tym nie wiedział – zaprowadzić na kulinarny szczyt. Musiał długo się uczyć i ciężko pracować, by dojść tu gdzie jest. A dzisiaj, gdy nie ma już swych charakterystycznych dłuższych i kręconych włosów, które zostawił wraz z młodością, ma duży zasób mądrości życiowej i to ona, poza talentem kreatora wielkiej kuchni stanowi o jego wartości. A także pokora – którą wyczytuje się między wierszami tego, co mówi i pisze Moreno.

Czasem jego miłośnicy organizują sobie takie kulinarne „tour” po jego knajpach: „Madonnina del Pescatore” (dwie gwiazdki Michelin), „Anikò” (street food) i „Il Clandestino” (z jedzeniem typu „crudo”, na surowo). Ale to nie wszystko. Oko tych, którzy interesują się sztuką kulinarną biegnie również w stronę jego „morskiego ogrodu” oraz jego „Tunelowi”, które jest swoistym laboratorium gastronomicznym, w którym szuka się znakomitych połączeń a serwuje i ryby i lody.

„Madonnina del Pescatore” ma dla Moreno specjalne znaczenie. Jego pierwsza restauracja wzięła nazwę od figury Matki Bożej znajdującej się na wybrzeżu Senigalli. To zresztą przy tej figurze oświadczył się Marelli Organi. Mariella pojawiła sie w jego lokalu i podjęła pracę jako kelnerka. Rok później związali się sakramentem, a dzisiaj oboje prowadzą restauratorski biznes, oraz otrymują nagrody i… uczą innych. Mariella kładzie nacisk na „gościnność” – która stanowi jeden z fundamentów ich filozofii, tak jak dbałość o szczegóły.

Strona z dodatku „Cook” do CdS

A także dbałość o styl. To chyba właśnie najbardziej pociąga mnie w kuchni włoskiej – wynoszenie jej nie tylko przez potęgę smaku, ale też przez dbałość o „’l’impiattamento” (udekorowanie, ułożenie potrawy na talerzu), sposób podania, aż po umeblowanie, światło, cały klimat i design restauracji (od mebli po wykorzystane naczynia i sztućce, serwetki i inne detale). Moreno czerpie tu od najlepszych. A jednocześnie nie zostaje w obszarze jedynie kuchni i smaków włoskich. Chociaż o nich pisze w swojej książce jak o podstawie – to z dzieciństwa wynosimy pewien wzorzec smakowy, bazę, punkt odniesienia, na której kształtują się nasze późniejsze gusty. Ale też potem dodaje, że należy te gusta i smaki rozwijać, uczyć się, ich poznawać i dodawać do starych wzorców. Stąd ci wszyscy, którzy np. lubią suhsi — gdy będą w Marche, powinni wpaść do Cedroniego. Nie będą zawiedzeni.

Na pewno zaznaczam sobie restauracje Moreno Cedroni na naszej mapie kolejnych podróży do Włoch. Gdy zajedziemy do Marche, z pewnością odwiedzimy „Madonnina del Pescatore”.
Polecam zajrzeć na stronę Moreno Cedroni http://www.morenocedroni.it – już po tym, z jakim gustem została wykonana można poznać „il padrone”, „ile vero chef”, prawdziwego Mistrza Kuchni. Complimenti Moreno e a presto!

Tomasz Łysiak