Jacopo da Varazze i „Złota Legenda”

Świętości nie liczy się na kilogramy. Świętości nie można kupić. Nie należy ona do świata materii. Jest to stan ducha, czy też stan umysłu wskazujący na upojenie miłością do Boga i do ludzi, miłością do stworzenia. Świętość to rodzaj szaleństwa bożego ogarniającego duszę człowieka. Po co nam dziś święci? Po co nam ludzie, którzy oszaleli z miłości do Boga? 

Kościół katolicki od wieków mówi nam o świętych i o świętych obcowaniu. Katolicy wierzą, że życie człowieka nie kończy się tu, na ziemi, ale trwa nadal, zmienione – w niebie. A święci, którzy za życia ziemskiego okazali się „ludźmi miłości”, w niebie mają miejsce zaszczytne i siłę wstawiennictwa u Boga. Dlatego o nich wspomina się często, a bywa, że ich życie i czyny wychodzą poza obręb kościoła, bowiem miłość nie ogranicza się li tylko do jego bram, ale wychodzi poza nie i kroczy w świat, by w najtrudniejszych ludzkich sprawach, w cierpieniu, głodzie, wojnie, chorobie ukazać swą moc, wielką moc człowieczeństwa. Dzieje się to niezależne od światopoglądu człowieka, jego widzenia świata w ogóle. Na szczęście, bo miłość jest przecież wartością uniwersalną. Miłość to ta strona człowieka, bez której świat by nie istniał. Nie mógłby istnieć.Święty Paweł pisze w Liście do Koryntian: 

Gdybym też miał dar prorokowania

i znał wszystkie tajemnice,

i posiadał wszelką wiedzę,

i wszelką [możliwą] wiarę, tak iżbym góry przenosił.

a miłości bym nie miał,

byłbym niczym.

Kiedy Maksymilian Kolbe wystąpił z szeregu, by ofiarować swoje życie za życie skazanego na śmierć głodową Franciszka Gajowniczka mógł dostać kulkę od razu. W Auschwitz-Birkenau za takie „wykroczenie” karano natychmiast. Dlaczego niemiecki strażnik tego nie zrobił, a co więcej, zwrócił się do Maksymiliana „herr” – „pan”? Bo w tym człowieku – umęczonym, pogardzanym, pozbawionym wszelkich praw, włącznie z prawem do istnienia – była moc, wielka siła, choć zapewne strażnik nie pojmował jej do końca, a raczej się jej przestraszył, i to właśnie ona kazała mu oddać szacunek człowiekowi, który był nią przepełniony. Ta wielka siła to właśnie miłość! Miłość, której nie przemoże zło, choćby nawet wydawało się, że wszystko stracone. Jak wielkiego trzeba mieć ducha, jak wielką moc wewnętrzną, by samemu wydać się na cierpienie i straszny koniec i by ten ból przetrzymać? Jakim trzeba być człowiekiem? Trzeba być człowiekiem świętym.

Ziemia świętych – Włochy

Włochy to „ziemia świętych”. Tak właśnie częstokroć mówi się o tym kraju. Rzeczywiście, rozliczne grono Włochów na przestrzeni wieków „wstępowało na ołtarze”, ale nie utknęło na wieki w złoconych ramach swoich wizerunków, lecz poszło w świat, ukazując mu piękno i pełnię człowieczeństwa poprzez miłość. Któż nie zna niezwykłych ludzi średniowiecznej świętości: Franciszka z Asyżu, twórcy zakonu franciszkanów i wszystkich jego gałęzi, czy Klary jego serdecznej, duchowej przyjaciółki, fundatorki zakonu klarysek, albo Benedykta z Nursji, założyciela klasztoru benedyktynów na Monte Cassino? Nie ma chyba takich ludzi, także poza Kościołem katolickim, którzy nie słyszeliby o wielkich włoskich uczonych, mistykach czy teologach, a wśród nich o Tomaszu z Akwinu czy Katarzynie ze Sieny, doktorach kościoła.

Znani są Jan Bosko czy Alojzy Gonzaga jako święci „od młodzieży”, niosący pomóc potrzebującym młodym. Nikomu przedstawiać nie trzeba Walentego, który patronuje zakochanym, ani Rity, tej od spraw beznadziejnych. Mają Włosi także swoich męczenników, a wśród nich Łucję z Syrakuz i Agatę z Katanii. Mają też takich wiernych Bogu świętych, których sobie sami przysposobili: Mikołaja z Bari czy Antoniego Padewskiego, którzy nie pochodzili z Włoch, ale tak wrośli w historię i kulturę tego kraju, że zostali uznani za swoich. Mają matkę i lekarkę, która oddała życie za swoje dziecko – Joannę Berettę Molla, a pośród gigantów wiary – Ojca Pio z Pietrelciny – kapucyna, spowiednika i stygmatyka, którego zna cały świat.

Poszukując świętych. Podróż w czasoprzestrzeni słowa

My, ludzie współczesnych czasów, jako podróżujący pociągiem tej samej czasoprzestrzeni możemy sięgnąć do wytworów wyobrażeń o świecie naszych przodków, tych, których czasoprzestrzeń nas wyprzedziła, bowiem w składzie ciągniętym przez naszą lokomotywę jest wagon, a może nawet kilka wagonów pełnych książek, czyli świat, który nam po nich pozostał. Sięgać do niego jest rozkoszą, magią wędrówki w czasie, nieomal fizycznym dotknięciem wyobraźni czasów dawnych, a nawet pradawnych. Jest to magia znaku, pisma, które trwa jako artyzm ludzkiej ręki i ludzkiego umysłu. Sięgamy zatem do owego skarbu, by świat dawny ujrzeć przez słowo, ale też by go przez słowo emocjonalnie doświadczyć. Nie chodzi jednak o samo poznanie, lecz być może także o przykład, o sposób na życie lub jego elementy, które można przenieść w naszą czasoprzestrzeń, które można zapożyczyć, lub na nich się wzorować. Mądre księgi w tym względzie są skarbem nie do przecenienia. Sięgnijmy zatem do jednej z nich.

Złota legenda” – średniowieczny bestseller

„Legenda Aurea” to opowieść o świętych, rodzaj hagiografii, jeden z najbardziej znanych i niezwykle popularnych w swoim czasie zbiorów żywotów świętych w historii. Powstał właśnie w średniowieczu, a konkretnie w XIII wieku. Został napisany przez włoskiego dominikanina Jacopo da Varazze inaczej nazywanego Jakubem de Voragine. Jakub był arcybiskupem Genui i został błogosławionym Kościoła katolickiego. Pisał o świętych i sam zasilił ich grono.

Atoli niesłychaną popularność zyskała i nieprzemijający dotąd wzbudza zachwyt „Złota legenda”, która rozpowszechniona zrazu w niezliczonych rękopisach, po wynalezienie druku doczekała się setek wydań w oryginale i w przekładach na wszystkie języki narodów cywilizowanych. Pisał ją Jakub około roku 1255, będąc profesorem teologii. Jest w niej uczonym erudytą dominikańskim, często głębokim myślicielem, zawsze zachwycającym gawędziarzem – pisał o Leopold Staff, polski poeta, jej tłumacz.

Oto mamy przed sobą książkę napisaną w Italii setki lat temu w przekładzie na język polski. W tej książce sprzed wieków nie tkwi jedynie hagiograficzna opowieść wynikająca z kultu świętych z czasów Medio Evo, ale cała koncepcja widzenia świata w jego wymiarze realnym i nierealnym jednocześnie, legendarnym, a może nawet cudownym czy wręcz baśniowym. Biorąc ją do ręki musimy mieć w pamięci fakt, że to bestseller kilku stuleci, książka wzorzec, kształtujący europejską wyobraźnię i myślenie o świecie, jakkolwiek wszystkie zawarte w niej pojęcia, obrazy, postaci do dziś nie zostały całkowicie i jednoznacznie zdefiniowane. Wpływ „Złotej legendy” na sztukę, kulturę Europy i sam kult świętych w Kościele katolickim nie ma sobie równych. Dość powiedzieć, że już w średniowieczu dzieło owo doczekało się największego nakładu, zaraz po Biblii. Ilość manuskryptów – rękopiśmiennych kopii tego utworu i rozlicznych komentarzy – była bowiem przeogromna. Był też czas, w którym liczba wydań „Legendy” przekraczała liczbę wydań Pisma Świętego! Co takiego niezwykłego jest w tym dziele, że tak bardzo oddziałuje na wyobraźnię ludzką już od pokoleń? Dlaczego wciąż, niezmiennie jest punktem odniesienia dla wizji chrześcijańskiego świata? Światowej sławy mediewista francuski Jacques Le Goff napisał w swojej książce Czas uświęcony. Jakub de Voragine i „Złota legenda”, że w dziele genueńskiego biskupa wcale nie chodzi o zwykłe przedstawienie historii życia świętych, ułożonych według kościelnego kalendarza na każdy dzień. Nie chodzi o podniesienie morale czytelników oddających się lekturze budujących opowieści. Według niego istotą tego dzieła w zamierzeniu jego twórcy jest chrystianizacja jednego z wymiarów ludzkiego życia, a mianowicie czasu, tego wymiaru, który sam w sobie, a także jego świadomość i organizacja są fundamentalne dla ludzkiego istnienia. W takim rozumieniu intencji Jakuba de Voragine, Bóg, przez „skuteczne zarządzanie” tym wymiarem łączy ze sobą czas ludzki i czas boski i czyni tym samym życie człowieka ponadczasowym.

Czy mamy więc w „Złotej legendzie” do czynienia z boskim continuum czasowym? Czy nasze życie to tylko część prostej nieskończonej, jaką moglibyśmy zobrazować czas? Czy „tu i teraz” łączy się z „tam i wtedy”? Czy rzeczywiście znajdujemy się poza czasem?

Ulmów nie znajdziemy w „Złotej legendzie”, ale jeśli założymy, że boskie continnum trwa, zasilają oni swą świętością szeregi świętych wszystkich epok, z których każdy ma przecież swój własny czas. Tak jak wartości, które święci niosą ze sobą dotykają innych czasoprzestrzeni, ale trwają. Tak jak życie człowieka, trwa, choć w ludzkim wymiarze zawsze kiedyś się kończy.

Święty – remedium na zwątpienie

Kiedy tu i teraz opuszcza człowieka wiara w dobro, gdy wokół wszechobecny brak pokory, skromności, moderacji, gdy tylko nienawiść, kłamstwo, brak szacunku do innego, do życia w ogóle, gdy wszędzie wokół wszelkie panoszące się zło tego świata, rodzi się potrzeba, by poczuć obecność ludzi, którzy z pełną świadomością rezygnują z życia nijakiego, biernego na rzecz życia miłością. Oni, nie walcząc wcale ze złem, krzewią dobro, czynią dobro dla dobra samego i w ten oto sposób podejmują wyzwanie stawienia czoła złu. Biorą na siebie odpowiedzialność i wszystkie konsekwencji z tym związane, w tym śmierć jaką być może trzeba będzie ponieść w imię dobra. Stają się narzędziem w rękach Absolutu, w rękach Boga, w rękach Siły Wyższej od nich samych – jakkolwiek chcielibyśmy to nazwać – służąc, ratując bliźnich, dając wsparcie, karmiąc głodnych, lecząc chorych, podnosząc z upadku, nie odrzucając nikogo, a zapraszając do serca i do stołu, będąc raz to herosami codzienności, to znów dokonując czynów wielkich, wydawałoby się dla człowieka niemożliwych… a jednak. Dlatego właśnie są święci… wzięci z nas, a jednak inni, silniejsi mocą Boga, w którego wierzą. Stają się w ten sposób herosami miłości i pokazują jaki może być człowiek w ogóle, jak może wyglądać człowieczeństwo, do czego zdolny jest człowiek umocniony wiarą, bogaty w miłość. Zawsze dają do myślenia. Zachwycają, czasem może zawstydzają. Pozwalają zobaczyć dokąd może zaprowadzić człowieka boski pierwiastek odkryty przez niego samego we własnej duszy. Kochamy ich i szanujemy, świętych – tych, o których wiemy, a tym, których nie znamy oddajemy część 1 listopada w święto, które we Włoszech nazywane jest Ognissanti, a w Polsce nosi nazwę Wszystkich Świętych. Czy są nam potrzebni dziś, święci wyciągnięci z kart zamierzchłych średniowiecznych historii? Legendarni bohaterowie ducha, wyjęci ze „Złotej legendy”? Odpowiedź na to pytanie zdaje się oczywista. Tak. Są i będą potrzebni, bo żyją nie tylko na kartach starej księgi. Żyją także dziś, albowiem ich przesłanie jest uniwersalne i wieczne. W takim pojmowaniu świętości  są też jak najbardziej współcześni. Kto wie, czy ich nie znamy osobiście. Może to sąsiad z góry, albo ten niewysoki kolega z pracy? Tak. Byli, są i będą potrzebni, zawsze, bo miłość, którą się kierują w każdym działaniu, w każdej życiowej decyzji jest wartością nieprzemijającą, a człowieczeństwo w ich wydaniu urzeka i pozwala dostrzec esencję życia, prawdziwą jego wielkość i piękno.

Anna Miecznikowska-Ziółek

Z włoskiej biblioteki: „Skalny kwiat” Ilaria Tuti

Wielu turystów zakochanych w górskich pejzażach alpejskich Włoch szuka odpoczynku, inspiracji i przygody w Dolomitach. Często nie wiedzą, że cała wschodnia część najwyższego górskiego masywu Europy, która dzieli się między Włochy, Austrię, to świadkowie tragicznych wojennych wydarzeń z okresu I wojny światowej, nazywanej Wielką Wojną. Ci, których drogi przywiodą właśnie w te strony, być może trafią do Timau,  gdzie znajduje się Tempio Ossario. U wejścia przeczytać można następujące słowa: „Pamiętaj, że Ci, którzy tu leżą, poświęcili się także dla Ciebie”. 

Wojna – szaleństwo człowieka. Tyle. Włoska pisarka młodego pokolenia Ilaria Tuti, napisała książkę „Skalny kwiat” (w Polsce ukazała się w przekładzie Joanny Kluze), która odnosi się bezpośrednio do wydarzeń historycznych z czasów pierwszej wojny. Stanowią one tło dla przepięknej, epickiej wręcz opowieści o włoskich kobietach, zamieszkujacych alpejskie pogranicze włosko-austriackie, o karnijskich tragarkach, które wzięły bezpośredni udział w działaniach wojennych, a o których historia mówi bardzo niewiele, a wręcz milczy. Tuti wyciąga ten czas – Włochy tamtego okresu, pokryte śniegiem alpejskie granie, alpejskich strzelców i „białe austriackie diabły”, a przede wszystkim odważne, nieustraszone karnijskie kobiety – z mroków zapomnienia i opowiada o nich z pasją i najwyższym szacunkiem, na który absolutnie zasługują. 

Pamięć Wielkiej Wojny

Do czego zdolna jest kobieta, ze swej natury „zaprogramowana” na ochronę życia, nie zaś na jego utratę? Jak wielka może być jej odwaga, jej hart ducha, jej zdolność do wyrzeczeń? Niewiarygodnie wielka. Czytając „Skalny kwiat” nie będziemy mieć żadnych wątpliwości. Tekst o wojnie, pisany przez kobietę, o kobietach, swoją zwięzłością i konkretem może przypominać nieco teksty Hemingwaya, nakreśloną panoramą historycznych wydarzeń może odrobinę Remarque’a, a dość naturalistycznymi opisami ludzkiego cierpienia – samego Zolę. Przesłanie jest jasne: wojna to straszna rzecz! Zawsze, w jakimkolwiek momencie historii byśmy się nie znajdowali. Tyle ich było i wybuchają wciąż nowe. Wciąż trwa okrutna wojna w Ukrainie. Czekamy jej końca, my, zwykli ludzie! Pamięć o wojnach trwa, póki żyją ludzie, którzy tego piekła doświadczyli. Wojna zostawia głęboki ślad w dwóch kolejnych generacjach synów i córek czy wnucząt wojennego pokolenia. Potem zaciera się i staje się sprawą teoretycznych rozważań historyków. Często służy do „udowadniania” przez ważnych ludzi korzystnych dla nich politycznie tez. Tym gorzej. Wojna „z lekka” zapomniana przestaje mieć siłę dosłownego przekazu, przestaje być odczuwana bezpośrednio. Traci „siłę rażenia”, choć zostawia zawsze namacalny ślad w zachowaniach, lękach, w przeżywanym wciąż na nowo cierpieniu ludzi, którzy jej doświadczyli, których wspomnienia o wojnie żyją w nich samych.

„(…) Żwir przesypał się między jej palcami wraz z ziemią. Rozpoznała niesiony przez wiatr zew doliny. Wspomnienie tamtych wydarzeń stanęło jej zaś przed oczami jak żywe” – pisze Tuti i to ostatnie zdanie wstępu, a raczej wspomnienia Kobiety, z maja 1976 roku, które rozpoczyna jej opowieść. Ilaria Tuti wyciąga, z naturalnie uzasadnionego przecież zapomnienia, z rozmytych wspomnień, z historycznej apatii, pierwszą wojnę światową i opisuje jej „włoski fragment”, znany tak niewielu, a tak przecież z punktu widzenia dziejów i ludzkich doświadczeń istotny dla tego kraju i jego mieszkańców. Ta pamięć wpisuje się przecież w ich tożsamość, a przynajmniej wpisywać się powinna.

Karnijskie tragarki

Wielką zasługą pisarki, prócz przywołania pamięci o tej wojnie, jest także fakt pokazania roli kobiet w konflikcie zbrojnym jako takim, do którego w tym konkretnym przypadku były przecież tak absurdalnie nieprzygotowane, a jednak ich rola okazała się być kluczową dla przetrwania wojsk włoskich, do ich trwania na pozycjach i do walki z Austriakami w ekstremalnie trudnych warunkach górskich. Arcytrudne zadanie i dla karnijskich kobiet, ale też dla autorki, oddającej piórem i sercem prawdę o nich. Misja tragarek z frontu karnickiego w czasie pierwszej wojny światowej to misja bohaterek. Tu nie szło ani o medale, ani o odznaczenia, o honory. Szło po prostu o życie! O ratowanie cudzego życia, często kosztem własnego.

Walczący mężczyźni u kresu sił zwracają się o pomoc. Dowódcy włoskich wojsk, bezradni wobec górskiego żywiołu, nie wahają się przerwać Mszę Świętą, w której uczestniczą samotne góralki, by prosić celebransa, aby ten przekazał, czego wojsko od nich oczekuje, czego oczekują uwięzieni w śniegach alpejskich mężczyźni. Ksiądz jest świadomy wagi tej prośby, tego ciężaru nałożonego na barki osłabionych wojną kobiet. Czy podejmą się wykonać zadanie? Tak.

„Symbolem tragarek jest Maria Plozner Mentil, jedyna kobieta, której imieniem nazwano koszary. To ona wypowiedziała zdanie (…) – Chodźmy, bo inaczej ci biedacy jeszcze poumierają z głodu. Ta młoda matka, którą strzelec wyborowy trafił piętnastego lutego 1916 roku, podczas postoju w pobliżu Casera Malpasso, zmarła w nocy. Tamtego dnia Maria spóźniła się z zaniesieniem zaopatrzenia: nakarmiła mlekiem dzieci i ułożyła w kołyskach; najmłodsze z nich miało sześć miesięcy (…) Teraz spoczywa w Tempio Ossario w Timau, wraz z 1626 strzelcami alpejskimi, żołnierzami piechoty i strzelcami wyborowymi, bohaterami Pal Piccolo. (…) Tragarki to były proste kobiety, za to o niezwykłej sile ducha, przywykłe od wieków wspierać rodzinę w najbardziej niesprzyjających okolicznościach. Nie zostały wcielone do armii, dlatego Włochy zapomniały o nich na długo, odmawiając im nawet wsparcia finansowego, które tymczasem przysługiwało uczestniczącym w konflikcie żołnierzom. (…) Dwudziestego dziewiątego kwietnia 1997 roku prezydent Republiki Oscar Luigi Scalfaro przyznał z własnej inicjatywy Złoty Medal za Waleczność Marii Plonzer Mentil. Uroczysta ceremonia odbyła się w Timau kilka miesięcy później, przed pomnikiem upamiętniającym jej najwyższe poświęcenie, wzniesionym z metalu z zebranej na froncie broni. To pierwsza włoska kobieta, którą uhonorowano w ten sposób”.

Nigdy więcej wojny!

Zachowajmy pamięć o kobietach na wojnie. O kobietach, które będą chronić i karmić, karmić i chronić życie… będą o nie walczyć, bo należą do tej części ludzkości, która może począć, unieść, ochronić życie i przekazać je światu po to, by mogło nadal istnieć, rozwijać się, dla przyszłości, by nie zostało zamordowane, zniszczone wojną, poddane zagładzie, unicestwione. Nie po to przecież ono jest, nie po to! Karnijskie tragarki, zwyczajne, proste kobiety wiedziały o tym w swej mądrości, przyzwyczajone do ochrony życia i rodziny w trudnych alpejskich warunkach. Wiedziały także i o tym, że każda wojna to śmierć, dlatego pomimo lęku, wycieńczenia szły w góry, brnęły przez śniegi, obarczone ciężarem ponad siły, by życie podtrzymać. Życie swoich dzieci w dolinach, i życie mężczyzn w niedostępnych górach. Nigdy więcej wojny!

Pamiętajmy o „skalnych kwiatach” z Alp, bo historia nie ma służyć polityce i doraźnym interesom ludzi władzy. Ona ma zawsze służyć prawdzie, a ta ma służyć ludziom! Zapraszam Państwa bardzo serdecznie do lektury przepięknej książki. Książki obfitującej w prostotę i zwyczajność, ale także ukazującej ekstremalną odwagę i prawdę.

Anna Miecznikowska-Ziółek

Z włoskiej biblioteki: „List do nienarodzonego dziecka” Oriana Fallaci

Książki nie starzeją się nigdy. Zwłaszcza te, które są czytane, choćby miały setki lat. Ustawione w ślicznych, równiutkich rzędach na półkach bibliotek, cierpią niebrane do rąk, podziwiane jedynie z daleka. A przecież chcą żyć. Muszą być w ruchu – ruch to życie. Muszą „chodzić”, muszą być chciane, upragnione, poszukiwane, żeby istnieć. Na zawsze pozostają z tym, kto ich szukał i, daj Bóg, odnalazł, dotknął, przytulił. Otwierasz książkę, czytasz i ona zaczyna żyć, tu i teraz, z tobą, ale nawet wtedy, gdy ją już skończysz i zamkniesz, będzie nadal żyła. Będzie żyła w tobie! W tym rozumieniu, książki są jak dzieci. Zanim się urodzą, zanim wyjdą z trzewi pisarza, ten musi dać im schronienie, pozwolić, by nabrały kształtów, uformowały się przed zaistnieniem, a potem wydać je na świat. Matka-dziecko-narodziny. Twórca-dzieło-zaistnienie.

Książka Fallaci „List do nienarodzonego dziecka” jest już klasykiem włoskiej literatury, który „wydobył się z jej trzewi” ładny czas temu. Pierwsze wydanie to rok 1975. Zacytujmy fragment tego tekstu, w znakomitym przekładzie prof. Joanny Ugniewskiej, znanej tłumaczki literatury włoskiej: „Ty umarłoś. Teraz umieram i ja. Ale to bez znaczenia. Ponieważ życie nie umiera”… To słowa kobiety, niedoszłej matki, do swego nienarodzonego dziecka. I zarazem ostatnie słowa w książce. Dlaczego to bez znaczenia? Bo… drzewo życia jest wiecznie zielone? Niezależnie od naszych śmierci i narodzin? Bo… jesteśmy wszyscy złączeni w jednym wielkim kręgu życia i to, co nie mogło się narodzić dziś, narodzi się innym razem, kiedyś? Czy to chciała nam powiedzieć Oriana? 

KOBIETA – MĘŻCZYZNA

Zadajmy pytanie: któż pisze ów długi list, który przybrał tak naprawdę formę pamiętnika, albo może raczej filozoficznej rozprawki, czy też relacji z „okresu oczekiwania”? Pisze Ona. Kobieta. Wątpiąca, myśląca, czekająca narodzin dziecka. Książka Fallaci jawi się długim monologiem, jednogłosem kobiety, dla której urodzenie dziecka wcale nie wynika z żadnego obowiązku i nie jest żadną koniecznością, a świadomym wyborem i podjętym odpowiedzialnie zadaniem. Kobieta podjęła decyzję. Urodzi. On – mężczyzna, dziecka nie chce. Chce za to dać jej pieniądze, żeby „załatwiła sprawę”. A lekarz? Stwierdza, że jest w stanie odmiennym i prosi pogratulować mężowi… Ale ona nie ma męża. Może pogratulować jedynie samej sobie. Zdziwienie lekarza, może lekkie oburzenie. Ale jak to? Sama? Bez męża? W ciąży? A, no tak. Bez męża. W ciąży.

Gdy spojrzymy na sprawę szerzej, bez oglądania się na społeczny uzus, obyczajowość i moralne wytyczne, przyjdzie nam zrozumieć, że ciąża, poród i połóg to sprawa kobiety, sprawa nie tylko jej ciała, a także jej duszy. Sprawa bardzo delikatna, niewymownie wprost intymna.

Nie jestem kobietą z tej książki. Co najwyżej ją przypominam, tak jak może ją przypominać jakakolwiek kobieta naszych czasów, która żyje w pojedynkę, pracuje i myśli. Właśnie po to, żeby każda kobieta mogła się w niej rozpoznać, nie wyposażyłam jej w twarz, imię, adres, wiek […]. Nie formułuję żadnego przesłania, nie próbuję nawet rozwiązać problemów. Nie na tym polega zadanie pisarza. A poza tym, jakże bym mogła formułować jakieś przesłanie w książce będącej apoteozą wątpienia? Bohaterkę dręczą tysiące znaków zapytania, za każdym razem, kiedy jest przekonana o jednym, twierdzi również coś wręcz przeciwnego […]

– mówiła Fallaci o swojej książce przy okazji jej pierwszego wydania.

Jakże typowy jest ów rozedrgany ton, to wysokie „c”, ten niespokojny duch, szukający prawdy, stawiający własnemu sumieniu najtrudniejsze z pytań. Nawet gdybyśmy nie wiedzieli, kto mówi, rozpoznamy styl Fallaci, bez cienia wątpliwości, jej buzujące jak wulkan emocje, w które ostatecznie wyposaża swoją narratorkę -–kobietę, która była matką, choć jej dziecko nigdy się nie narodziło.

PAMIĘTNIK DZIECKA

„Jestem od poczęcia. Pamiętnik dziecka w pierwszej fazie życia”. Autorem tej pozycji książkowej jest prof. Włodzimierz Fijałkowski, a narratorem samo dziecko, jeszcze nienarodzone. Tekst jest formą pamiętnika (jak u Fallaci). Słowa płyną spokojnie, łagodnie, żeby nie rzecz – czule, choć sam tekst opowiada też w przystępny sposób o procesach embriologii i fizjologii. Co ciekawe w książce Fallaci, niemal we wszystkich jej 32 rozdziałach zawsze znajdziemy informacje o konkretnym stadium rozwoju, w którym znajduje się poczęte dziecko. Ciekawe zbieżności. Różnica jest taka, że Fallaci nie pisała o całej rodzinie, a Fijałkowski tak. O jej znaczeniu dla rozwoju dziecka. Zaczytywałam się książkami Fijałkowskiego będąc w ciąży. One bowiem, prócz oczywistego profesjonalizmu wysokiej próby i znawstwa materii, cechuje wielka kultura oraz szacunek dla osób, o których autor pisze. Zaryzykowałabym stwierdzenie, że profesor zachwyca się wprost „cudem życia”. U Fallaci narratorem jest kobieta oczekującą na narodziny dziecka, pełna niepewności i wątpliwości, u Fijałkowskiego to oczekujący swych własnych narodzin nowy byt. Oboje oddali głos tym, których sprawa bezpośrednio dotyczy. Niechże przeczytają, popatrzą na to ci, którym ideologiczny spór przesłania sedno, zamazuje to, co jest najwyższą czułością i delikatnością ludzkiego jestestwa – poczęcie i narodziny człowieka, a także to, co jest fundamentem kobiecej kondycji, co jest głęboką intymnością, której naruszać nie wolno, ani pochopnym sądem, ani też łatwą oceną, czy nawet próbą penalizowania dokonanych wyborów. Nie mają pojęcia z czym się mierzą, w jak delikatną materię chcą ingerować, najczęściej mężczyźni, którzy nie będą nigdy postawieni wobec tragicznego wyboru: życie moje, czy dziecka. „Nie chcę, żeby cię usunęli jak zepsuty ząb, żeby wyrzucili cię do śmieci razem z brudną wata i gazą… Ale nie mam wyboru” – mówi kobieta z książki Fallaci. Oddanie swojego życia za inne życie jest heroizmem. I są kobiety, które na to stać, choć sam Bóg tego od nich nie wymaga. On pyta! Jeśli chcesz, jeśli możesz, jeśli cię na to stać… Wybór należy do ciebie. Nie każda jest herosem! Żadna nie musi nim być! Bo czy słusznym jest poświęcić istniejące już życie dla tego życia, którego jeszcze nie ma? Gotowa, jednoznaczna odpowiedź nie istnieje! Wszelkie oceny są nieuprawnione. Czas zamilknąć wobec niemożności jednoznacznego wyboru, wobec wyboru tragicznego, bo jak widzimy, książka ta idzie znacznie dalej niż sięgają problemy wszelkich dyskusji o aborcji. Ona uderza w samo sedno człowieczeństwa.

Tymczasem, wychodząc z kręgu tragicznego wyboru, o którym była mowa, zapytajmy o rzecz inną: skoro kobieta ma prawo zdecydować o nieistnieniu dziecka, to czy wystarczy jedynie jej pragnienie dziecka, żeby zmusić je do istnienia? Bo ona tak chce! Na szali leży poczucie szczęścia kobiety z jednej strony, z drugiej ingerencja w naturalny proces powoływania do życia człowieka. Kolejne zagadnienie, na które odpowiedzi jednoznacznej nie ma, bo być nie może.

MATKI

Można być matką nigdy nie rodząc i można rodzić, nigdy nie stając się matką. Matka, to świadomy wybór, zgoda, przyjęcie odpowiedzialności, podporządkowanie swego jestestwa komuś, kto tego potrzebuje, by żyć. Presja, przymus, zachęty finansowe. Nie tędy droga. Narodziny człowieka to nie polityka, to nie finanse. Narodziny człowieka to rzecz wielka. Trzeba im nadawać odpowiednią wagę. Rozumieniem i rozwiązaniem jest, jak zawsze, miłość, a wraz z nią codzienne odkrywanie, poznawanie i rozumienie kim jest matka. Uczenie się i szacunek, a także wolność decyzji i sumienia. 

Znam kobiety, które mówią o swoich studentach, czy pacjentach  –„dzieci”, choć nigdy nie rodziły i w ten sposób, nazywając ich, przysposabiają ich, stają się ich matkami – ponoszą za nich odpowiedzialność. I znam takie, które urodziły kilkoro dzieci, ale nigdy nie dorosły do roli matki, powierzając opiekę nad nimi wszystkim dookoła, tylko nie sobie samej, gnając za tak zwaną karierą, życiowym sukcesem, pragnieniem sprostania „nowym wyzwaniom” i „samorealizacji”. Wiem też, że pogodzenie życia zawodowego z urodzeniem i wychowaniem dziecka jest nie lada wyzwaniem. Nie takie to wszystko proste, jak mogło by się wydawać. Daleko mi jednak do osądzania kogokolwiek. Nie ośmielę się!

O swojej książce pisarz może powiedzieć: to dzieło mojego życia. Czy matka może tak powiedzieć o swoim dziecku? Jest tyle wypadkowych zaistnienia życia… Nie wiem. 

Przeczytajcie Państwo, proszę, obie zaproponowane tu dziś pozycje książkowe. Są tego warte, zapewniam! Niemłode są, prawda, ale odzyskają swój „pierwszy sznyt” i rozbłysną jasnym światłem, gdy weźmiecie je do ręki, by spróbować znaleźć prawdę o życiu, by spróbować choćby zbliżyć się do odpowiedzi na pytania, na które tak naprawdę jednoznacznej odpowiedzi nie ma. Tę, każdy musi odszukać sam, w głębi swojego sumienia, bo świat nie jest czarnobiały lecz wielobarwny, nie jest homogeniczny, lecz zróżnicowany. Spokoju, rozwagi i mnóstwa miłości – tego Państwu życzę i zapraszam serdecznie do czytania! Niechaj książki nie zostają samotne na półkach – smutne. Także te. 

Anna Miecznikowska-Ziółek

Z włoskiej biblioteki: „Trudne miłości” Italo Calvino

Zbiór krótkich form narracyjnych „Trudne miłości” („Gli amori difficili”) autorstwa Italo Calvino, znanego włoskiego pisarza współczesnej doby, stał się dostępny dla polskiego czytelnika w 2021 roku. Jest świetnie przetłumaczony przez polską romanistkę, Annę Wasilewską i opatrzony posłowiem jej autorstwa. Zwodniczy, żeby nie rzec z lekka oszukańczy jest tytuł tego dzieła, bowiem jeśli chcesz znaleźć w tej książce, drogi czytelniku, miłość w jej standardowym, powszechnym rozumieniu, nie ma na to szans, więc jej nawet nie otwieraj!

To nie jest „Romeo i Julia”, „Anna Karenina”, „Miłość w czasach zarazy” czy „Pani Bovary”. Nie jest to też opowieść o miłości, która wybucha nagle, przypadkowo, kiedy się już jej nikt nie spodziewa, jak w książce „Co się zdarzyło w Madison County”. Nie! Nie! Nie! Jeśli chciałbyś u Calvino, jak u francuskich mistrzów krótkiej formy – Maupassanta, Barbeya d’Aurevilly’ego czy Prospera Mérimée’a – znaleźć naukę, przesłanie moralne, nie trudź się! Nic z tego! Z modnymi, współcześnie „dziwnymi” opowiadaniami, jak choćby „Opowiadania bizarne” (fr. bizarre – dziwny) Olgi Tokarczuk, teksty Calvino też nic wspólnego nie mają. U Calvino poszukuje się miłości, czułości, delikatności poprzez zmysłowy wymiar człowieczeństwa, a nie udziwnianie świata.

Opowieści Calvino tak naprawdę nie mówią o samej miłości, ani o łatwej, ani tym bardziej o trudnej. Ten tekst, a raczej te testy są opowieścią o zmysłowym jej pragnieniu i poszukiwaniu przez człowieka, o próbie dotknięcia jej w najzwyklejszych, najbardziej banalnych, nie zaś udziwnionych chwilach życia. Książka ta nie jest też żadną przygodą, bo ekscytacji i fajerwerków tam nie doświadczysz, choć każdy z trzynastu jej rozdziałów nosi właśnie tytuł „Przygoda” plus dopowiedzenie: żołnierza, fotografa, czytelnika, poety, męża i żony, krótkowidza… itp. Przygody zwykłych ludzi, które pod narracyjnym płaszczem pozornej prostoty, kryją świat pełen zmysłowości. Tak. To, tak. Właśnie. Tego możemy się spodziewać. 

Krępująca jest z lekka ta przewrotność autora, ale na swój sposób pociągająca. Podobnie zresztą jak jego styl – wyważony i elegancki. Narracja zwięzła, bez zbędnego słowa, ale taka, która pozwala wejść głęboko w strukturę człowieczeństwa, ludzkiej, zmysłowej physis. Uroczy i ponętny obraz drugiej strony rzeczywistości.

Ani tytuł główny, ani tytuły rozdziałów nie są więc tym, za co mogłyby uchodzić, ani tym, co można by przez nie rozumieć, idąc prostą, analityczną ścieżką. Czy Calvino bawi się  czytelnikiem? Czy chce, by ten, przez bohaterów opowiadań, dotknął rzeczywistości poza słowami, dotknął pragnień płynących z wnętrza, pragnień wręcz atawistycznych? Może…  Dostajemy więc do ręki zbiór trzynastu opowiastek, historyjek o bardzo lichej fabule zresztą (nie o nią się toczy rzecz) pozornie do tego stopnia banalnych, że z „aventure” („przygodami”) wspólnego nic nie mają, bo też mieć nie mogą. Pozornie. Czytając kolejno każdą z nich, uświadamiamy sobie, że mamy do czynienia z opowieściami o ludziach niosących w sobie wielkie pragnienie miłości, pragnienie bycia kochanym, zauważonym, ochronionym, pragnienie istnienia, nieustannego obcowania z drugim człowiekiem, na które to pragnienie świat nie raczy odpowiedzieć, na które system nie pozwala. W „Przygodzie męża i żony”, mąż pracuje nocami w fabryce, żona pracuje za dnia. Mijają się. Mają dla siebie tylko krótkie chwile spotkań nad ranem, kiedy on wraca, a ona się budzi i wieczorem, kiedy wraca ona, a on powoli przygotowuje się do wyjścia. Zjedzą razem, ona kolację, a on śniadanie: zmysłowe poruszenie, tym razem nie dotyk, nie spojrzenie, a smak – apetyt na życie. Jak mijające się atomy, które stykają się na chwilę, by na długo się od siebie oddalić. Własne ciała i ich zmysłowość czują „zaocznie”, sensualnie, w cieple łóżka po stronie partnera, który je właśnie opuścił, w odgniecionej na kształt jego ciała pościeli. Ocierając się o siebie podczas wspólnego mycia się – są ze sobą.

Italo Calvino, 1961 fot. Johan Brun/Oslo Museum/Digitalt Museum

Przeczytamy w tej książce historie głęboko sensualne, tragicznie zmysłowe i jednocześnie jakby niedokończone. Każdy dzień przecież jawi się nową „przygodą”, dopóki życie się nie skończy. Dotkniemy niespełnienia, dotkniemy spraw niegotowych, jakby nagich. Zobaczymy „geometryczną” narrację przechodząca w narrację zmysłową. Zobaczymy człowieka, który wyrywa światu chwile szczęśliwości, zadowala się namiastką ludzkiego maksimum, cieszy się krótką chwilą malutkiego szczęścia, w poszukiwaniu pełni. W „Przygodzie żołnierza” zobaczymy niemy flirt, podskórny, ukryty świat gestu i dotyku, namacalny dla dwojga ludzi, których dotyczy – żołnierza i wdowy – z zewnątrz niewidoczny i na koniec niespełniony. Zobaczymy tęsknotę za sensualnym wymiarem życia, ukrytym pod mundurem i wdowią suknią. Głębia bez słowa. Komunikacja niewerbalna. Niemi aktorzy życia, jego cielesnego wymiaru i spraw niezamkniętych.

Italo Calvino przekazuje zbiór książek z biblioteki rodziców dla biblioteki miejskiej w Sanremo/wikipedia

Cielesności dotknie również „Przygoda bandyty”, cielesności na sprzedaż. Prostytutka, jej pulchne ciało i jej ciepłe łóżko, staną się przystanią dla trzech mężczyzn, którzy będą się w nim wymieniać jednej nocy, raz za razem, ale żaden z nich nie znajdzie w nim tego, czego szuka, ani stary pijak – towarzysz życia prostytutki, ani bandyta – główny protagonista opowieści, ani przedstawiciel wymiaru sprawiedliwości, szukający bandyty u prostytutki. A może wcale go tam nie szukał, tylko przyszedł skorzystać z jej usług? I tak płynie ta dziwna noc. 

Zobaczymy wreszcie rzeczywistość jakby zmąconą, świat niejasny, diametralne różnice między makrokosmosem: tym, który uważałbyś za rzeczywisty, a tym przedstawionym.

Nie przywołam tu wszystkich postaci z opowiadań Calvino, aby poznali je państwo osobiście, odnaleźli je na kartach książki, poczuli na własnej skórze drżenie ich zmysłów, zobaczyli na własne oczy, jak szukają miłości w codziennym życiu, w zwykłości świata, a szukając ich i patrząc na nich zrozumieli, że właściwie to nie ich szukali, ale samych siebie. I tak naprawdę taki jest sens literatury.

Korespondencja Giuseppe Tornatore. Książka o miłości?

Czytam Korespondencję autorstwa Giuseppe Tornatore – tak, tak, tego wielkiego, współczesnego reżysera, który w 1990 roku odebrał statuetkę Oskara za Cinema Paradiso, w 2000 roku stworzył Malenę, a a trzy lata później Konesera – i zastanawiam się czy wspaniały reżyser może być także wspaniałym pisarzem? A czy wybitny pisarz jest w stanie stać się także wybitnym reżyserem? Czy te dwie profesje nakładają się na siebie z jednoznacznym skutkiem? Tak czy nie? Jak się ma obraz do książki? Co i jak łączy, jeśli łączy, film i literaturę? Słowo, wizja, język…

„Zabieracie się do czytania Korespondencji, książki napisanej na podstawie filmu pod tym samy tytułem. Oryginalna i nadzwyczajna możliwość, by przywrócić słowu pisanemu supremację, którą uzurpuje sobie obraz. Uzasadniona okazja do odzyskania tego, co ekran kinowy musi lub woli tylko sugerować. Dla mnie to szczęście móc pełnoprawnie znaleźć się w gronie tych, którzy >>przepisują<< cudze dzieło. I przywilej, by poczuć się zręczny jak wiatr” – pisze Giuseppe Tornatore we wstępie zatytułowanym Dzieło wiatru w Rzymie, dnia 6 grudnia 2015 roku.

Jako filolog, czyli ktoś kto nade wszystko ukochał słowo, mogę się tylko cieszyć, że Tornatore, pisze o przywróceniu temu słowu supremacji względem obrazu, a cieszę się tym bardziej (jako filolog tzw. obcy), że pisze także o tym, jak ważny jest przekład:

Sprawy komplikują się jeszcze bardziej w sytuacjach, w których historia jest napisana w innym języku niż ten, w którym powstanie film, jak na przykład w przypadku Korespondencji, która została zredagowana po włosku, ale z myślą o nakręceniu jej po angielsku. Na podstawie definitywnej wersji scenariusza przygotowuje się przekład w obcym języku, który może nieść za sobą wyraźne zmiany w profilach postaci i ich działań, a także w rozwoju akcji.

Wróćmy do książki. Z banalnej wydawałoby się narracji o narodzinach oczarowania, fascynacji, a ostatecznie miłości uczennicy do swojego nauczyciela (począwszy od Heloizy i Abelarda, po współczesne tego typu historie, zapewne wszystkim znane) Tornatore stworzył opowieść o miłość niebiańskiej, gwiezdnej, przekraczającej wymiar tego, co tu na Ziemi zwykliśmy nazywać miłością. Kochankowie: on, Ed – dojrzały mężczyzna, profesor z ułożonym życiem, żoną i dziećmi, ona, Amy – studentka, zarabiająca na życie kaskaderką. Cielesność, która ma w tym związku niewątpliwe, choć ukradkowe znaczenie, wydaje się drugorzędna względem intelektualnej pasji obojga protagonistów, których łączy astrofizyka. Spotykają się rzadko, potajemnie, choć są ze sobą niemal codziennie dzięki sieci, wirtualnej, alternatywnej rzeczywistości.

Miłość w sieci? Czy jest możliwa? Jest? Łączność między partnerami staje się pozaziemska dzięki słowom napisanym i nagranym, jest dowodem na to, że myślenie o drugiej osobie, bycie z nią w wymiarze niefizycznym jest możliwe, i że to, co czujemy trwa także po śmierci. Ryzykowne? Zaraz zobaczymy. Motyw przesyłania korespondencji, czy nagranych obrazów, po odejściu jednego z partnerów, by pocieszyć drugiego, znany m.in. z filmu P.S. Kocham cię z w reżyserii Richarda LaGravenese z Gerardem Butlerem w roli głównej, tutaj także znajduje swoje zastosowanie:

 „… napisał góry listów i e-maili. Nagrał i zmontował godziny filmów. Zmienił software poczty elektronicznej, a żeby to zrobić, uczył się pilnie, jak gdyby odkrywał nową galaktykę, która innym umknęła. I to wszystko nie było przeznaczone dla świata nauki, to było przeznaczone w całości dla pani. Tylko dla pani” (Korespondencja, rozdział XXVIII).

Książka ma dobrze zbudowaną, nieśpieszna, łagodną narrację, zawiera intelektualne wywody o astrofizyce, o gwiazdach i wszechświecie, które przemieszane są z opowieścią o zwykłości życia i jego trudnościach, rozterkach jakie niesie funkcjonowanie w trójkącie… cóż! Banał i złota myśl, płaska powierzchnia i głębia, Ziemia i niebo… miłość i śmierć…gwiazda – supernova.

„Intensywny błysk, potem rozprzestrzenianie się kosmicznych odłamków. –Właśnie tak wybucha supernova. Powiększa swoją masę, potem ulatnia się, aż w końcu znika” (Korespondencja, rozdział XXVII). 

Quando una stella muore, fa male – śpiewa Giorgia. Czy więc miłość jest nie do opanowania, jak wybuchająca gwiazda, której urodę i piękno możemy dostrzec dopiero po śmierci? Śmierci, która zawsze sprawia ból, ale piękno tego, co istniało pozostaje na wieki we wszechświecie:

„Hipernova, która wybuchła dziesiątki miliardów lat temu. Już nie istnieje, ale nadal jest widoczna…” (Korespondencja, rozdział XXVII). 

Amy wie, jak rozmawiać z gwiazdami, czego mają ją nauczyć i jak cudownym było spotkać człowieka, który też to wiedział…

 „Praca dyplomowa studentki Amy Ryan pod tytułem Od gwiazd odwiedzających do hipernowych, dialog z martwymi gwiazdami została uznana przez komisję egzaminacyjną, która przyznaje pani dyplom z astrofizyki i kosmologii z najwyższą oceną i wyróżnieniem” (Korespondencja, rozdział XXXVII). 

Tak, to książka o miłości, ale bez jej aksjologicznego wymiaru, bez zbędnej  oceny. To książka o pozaziemskim pojmowaniu miłości, która nigdy się nie kończy, tak jak nigdy nie kończy się Wszechświat. Ona jest. Miłość, która wybucha jak gwiazda w świetlistym błysku i kończy życie, i tylko wtedy możemy ujrzeć jej wspaniałość, prawdziwe piękno. Miłość i śmierć, prawda o człowieku i o universum widziana okiem teleskopu. Połączenie istot ludzkich i wszystkiego, co ich dotyka z przestrzenią pozaziemską, z wymiarem galaktycznym, niewyobrażalnym. Bardzo ciekawe ujęcie, naprawdę, powiedziałabym: bez grawitacji… Amy i Ed… wystrzeleni w kosmos.

Giuseppe Tornatore

Kiedy dookoła tyle słów o miłości, może warto wraz z Giuseppe Tornatore wydobyć na powierzchnię jej kosmiczny wymiar, ukryty dla powierzchownych, banalnych o niej wyobrażeń. Zawsze warto pójść dalej… Zapraszam serdecznie do lektury.

Popiół spalonego głosu, czyli o książce „Jedwab”

Alessandro Baricco. Urodził się w Turynie w 1958 roku. Poczytny współczesny pisarz włoski, eseista, autor sztuk teatralnych, krytyk muzyczny. Napisał kilkanaście powieści, ale sławę międzynarodową przyniósł mu Jedwab zekranizowany w 2007 roku. Film tak czarowny jak książka.

Na okładce nocny motyl. Ćma? Jedwabnik, spod skrzydeł którego wypadają litery. Symbol duszy i pismo. „Zdumiewająca była myśl, że to jednak znaki słowne: popiół spalonego głosu” – pisze Baricco w rozdziale 55. swojej książki. Słowo niewypowiedziane, bezgłośne, spalone na popiół, ale ujęte w krótkie ramy pisma, istniejące mimo wszystko w sposób metafizyczny, magiczny chciałoby się powiedzieć, uchwytny tylko dla tych, którzy sięgają w głąb duszy, poza słowa wypowiedziane. „Nie zna pańskiego języka” (rozdział 33). Nie ma to znaczenia. Istnieje komunikacja inna niż tylko werbalna, przekaz pozasłowny, coś, co może się dziać w wyobraźni, tylko w alternatywnej rzeczywistości naszego osobistego świata wyobrażeń.

Rozdziałów jest 65. Są krótkie, a niektóre wręcz kilkuzdaniowe. Ciekawa struktura formalna jawi się jako coś punktowego, bardzo delikatnego. Nie narzuca się, ale przyciąga, zaciekawia swoją oryginalnością i zaprasza do odkrywania tajemnicy. Każdy z rozdziałów to zamknięta część łącząca się w całość poetyckiej narracji, od której nie sposób się oderwać, aż do końca. Stron jest zaledwie 122, a więc lektura czasu dużo nie zabierze, za to, kiedy się ją skończy, zostanie na długo, może nawet na zawsze.

Alessandro Baricco

Hervé Joncour – mężczyzna pomiędzy miłością znalezioną na miejscu, stabilną, znaną, bezpieczną i zadomowioną w Europie, we Francji a namiętnością mieniącą się barwnymi odcieniami jedwabiu w świecie Orientu, w Japonii, w rzeczywistości przygody, w przestrzeni proszącej o odkrycie i zanurzenie się w niej. Pierwsza kobieta – żona Helena przyciąga go swą stałością, wiernym oczekiwaniem, Druga kobieta, bezimienna – czarem marzenia, namiętnym wyobrażeniem o cielesnym spełnieniu. Widzimy, że miłość dzieje się w głowie, że jest wielowymiarowa, niejednoznaczna. Potrafi pozostawić człowieka w osłupieniu, czasem w zagubieniu, albo w rozdwojeniu, jak tutaj. Względem tego, na jak niezwykłe sposoby można jej doświadczyć, stajemy zdumieni. Jest abstraktem, doskonałością, której wyrazem może być fizyczne obcowanie, ale wcale nim być nie musi. Przyciąganie nieziemskie, powiedziałoby się, i dwa bieguny, tak bardzo odległe od siebie i tak wabiące, każdy z osobna. Obie kobiety go pragną, chcą go mieć przy sobie. Pierwsza, w rozdziale 42. prosi: „Obiecaj mi, że wrócisz” i on jej to obiecuje. Druga przekazuje liścik po japońsku: „Wróć, bo umrę!”, który przemierza wraz z mężczyzną połowę świata, by zostać przetłumaczony na francuski przez japońską tłumaczkę – Trzecią kobietę. Pierwsza pójdzie do Trzeciej gdy rozezna, że istnienie Drugiej zadaje cierpienie wywołane tęsknotą jej mężowi i jej samej, istnienie, które wprowadza niepokój. Zechce przerwać tę trudną do opanowania więź między Drugą a jej mężem i napisze list podszywając się pod nią, a potem poprosi Trzecią o przetłumaczenie go na japoński. Mąż dostanie ów list i on też pójdzie do Trzeciej z prośbą o przekład, tym razem na francuski. Domyśli się, kto był prawdziwą autorką listu i kto go przetłumaczył, ale dopiero po śmierci Pierwszej kobiety – żony, powie o tym Trzeciej. Trzeciej, której historii tak naprawdę nikt nie poznał. Madame Blanche w nieskazitelnie białym kimonie, z niebieskimi kwiatuszkami między palcami. Dama do towarzystwa, tłumaczka strzegąca tajemnic swoich klientów, o miłości i namiętności wiedząca wszystko, jak można sądzić. Cóż za intryga! Teatralna rzeczywistość, dramatyczny chaos bez słów… i tylko „popiół spalonego głosu”. Ów, powiedziałoby się teatralny rekwizyt, jakim staje się ostatni list, pisany przez Pierwszą podszywającą się pod Drugą i tłumaczony przez Trzecią, jest długi i stanowi cudowną apoteozę aktu cielesnego dziejącego się między kobietą a mężczyzną w ogóle, bez cienia wulgarności czy choćby najmniejszego nietaktu. Gra, przenikanie się pierwiastka męskiego z żeńskim, niedopowiedzenie, a przy tym delikatność muskająca nas nieledwie jak jedwab, ulatująca jak wznoszące się ku niebu ptaki.

Tęsknoty męskiej duszy. Pragnienie sukcesu i kobieta. Nasz bohater jest jednak, jak można sądzić, osobą pozwalającą życiu biec tak, jak ono chce. Ten, kto silniejszy pokieruje jego życiem… niejaki Baldabiou, na przykład. Nie kariera wojskowa, o której marzyli dla niego rodzice, tylko… Nie on decyduje o wyjeździe na drugi koniec globu po zakup jajeczek jedwabników. Za każdym razem decyzję zostawia innym. Akceptuje. Jest jakiś rodzaj prokrastynacji w tworzeniu przez niego ogrodu dla żony, a przynajmniej nieśpiesznie działanie. On daje się uwodzić życiu, pozwala by go niosło, przyjmuje wszystko z „dobrodziejstwem inwentarza”. W miasteczku Lavilledieu (z francuskiego: bożym miasteczku) wszystko idzie „po bożemu”, praca, jedwabniki, dom, żona, bogacenie się, zajmowanie wysokiej pozycji w społeczności. Nastaje epidemia i tak jak inni handlarze jedwabiem Joncour staje w obliczu kryzysu. Ten punkt zwrotny w całej historii powoduje konieczność wyjazdu do Japonii, a więc przemierzenia świata, by ocalić hodowlę i dalej zarabiać. Na drugim końcu globu, tam, gdzie musiał pojechać, czeka na niego coś, co wymyka się tradycyjnemu pojmowaniu, siła pasji, jakiej nigdy nie doświadczył, namiętność przyciągająca jak magnes. Tam odkrywa obezwładniającą moc uczucia, uczucia bez słów… Mężczyzna zdaje się bezwolny. Kobiety, nie! One raczej walczą o niego niźli on o którąkolwiek z nich. On jest na rozdrożu, one wiedzą, czego chcą, doskonale wiedzą.

Kadr z filmu Jedwab

  Opowiedziana historia mogłaby się stać kanwą dla powieści awanturniczej lub historycznej, lub też dla dziennika z podróży. Oto mamy rok 1861. Hervé Joncour, nasz protagonista, wyrusza w drogę do odległego wyspiarskiego kraju po jajeczka jedwabników i … tu nastąpiłby opis przygód, które spotkały go po drodze, opisy strojów, obyczajów, środków lokomocji, sposobów odżywiania się, pejzaży, roślinności, towarzyszy podróży… dziennik pokładowy… nie wiem, ale to nie jest historia Marco Polo! I nie są to Chiny, tylko Japonia! Nie mamy tutaj wszechwiedzącego narratora, snującego opowieść zamkniętą, wsobną, jedyną prawdziwą. Wręcz przeciwnie: tu mamy narrację otwartą, pozostawiającą pole czytelnikowi oraz jego „odczuwaniu” i interpretacji. Nie jest to nouveau roman czyli literacki eksperyment, ale jest z pewnością trudnym do zaklasyfikowania gatunkowego utworem, najbardziej chyba zbliżonym do noweli czy opowiadania, albo powieści poetyckiej, raczej malowanej słowem niż po prostu pisanej, pozwalającej działać wyobraźni, gdzie zapisane krótkim tekstem strony stanowią jedynie punkt wyjścia do tego, co może się zdarzyć pod ich wpływem w sercu i głowie czytelnika. Powieść, teatr, dramat, filozofia, psychologia, poezja… Nie pozostawia obojętnym, bez wątpienia!

Przygoda z Japonią, z jedwabnikami, z podróżą przez życie (bo czyż życie nie jest podróżą?) i opowieść o miłości. I to najważniejsze. Serdecznie polecam.

Fallaci w czereśniowym kapeluszu

Oriana Pierwsza Wspaniała. Królowa pióra. Pani rozmowy. Dziennikarka, pisarka, Włoszka z temperamentu i urody. Kobieta myśląca i zaangażowana. Miłośniczka perfekcjonizmu i głębi sądów bez płycizn czy powierzchowności. Zawsze w punkt, na serio, odważnie. Na siebie samą też patrzy w ten sposób, gdy pisze sagę rodu Fallaci „Kapelusz cały w czereśniach”. Jej przodkowie, postaci wyłowione z głębin przeszłości, z historii rodzinnej, są krwiste, pełne życia, które im przywraca, a opowieść o nich płynie wartkim nurtem arcyciekawej narracji umieszczonej w realiach epoki, w jakiej żyły. Dwa wieki dziejów rodu. Rekonstrukcja na podstawie tego, co udało się zebrać: notatki, zapiski, rozmowy, obserwacje, ale i własnej wyobraźni tam, gdzie nie udało się wszystkiego odtworzyć. 

Jesteśmy więc w Italii, w Stanach Zjednoczonych, w Polsce, w czasach Napoleona, Garibaldiego, Wiktora Emanuela II. Sama w sobie Historia staje się li tylko dekorem, tłem dla opowieści o rodzinie Fallaci, opowieści pełnej namiętności i pasji, ale także bólu, cierpienia, biedy, bogactwa, wolności i zniewolenia… strat i wygranych, wszystkiego, co ludzkie, co nam nieobce. Carlo i Caterina. On nie popłynie do Wirginii, by sadzić oliwki i szczepy winne, tylko ożeni się chłopką, potomkinią heretyczki, chłopką, która sama nauczy się pisać i czytać. Francesco i Monserrat. On, wytrawny żeglarz i pirat weźmie za żonę nieślubne dziecko hiszpańskiego granda. Tragiczna historia utraty dzieci. Giovanni i Teresa. Biedak wstępujący do armii napoleońskiej, by zdobyć pieniądze i móc ożenić się z wybranką serca. I najdłuższa, smutna, tragiczna historia Anastazji… Zaczytać się można. Mnogość wątków, emocji, doznań, wrażeń, jakie niesie ta lektura jest fascynująca, ale uwaga! Może przytłoczyć. Dlatego dawkowałam sobie czytanie, by móc spokojnie przeżyć, zapisać w mojej głowie te historie, by nie utracić niczego z bogactwa wątków, a potem do niego wrócić z pasją głodnego pożywki wątków kolejnych, następnych, obfitych i niewiarygodnych… pięknych! Czymś wspaniałym pozostanie dla mnie zawsze powrót do korzeni, szukanie samej siebie w wykonaniu Oriany Fallaci, próba pojęcia jak niezwykłym konglomeratem wielu cech przodków jest człowiek, jak wiele istnień nas poprzedzających żyje w nas. Wszyscy oni, jej „praszczury”, musieli zostać utrwaleni na kartach książki, by nie umrzeć na zawsze, i to ona, Oriana dała im nowe życie. „Kapelusz cały w czereśniach” to książka niezwykła, wspaniała. Przeczytajcie!

Zaproszenie na obiad w Rzymie

Właśnie ukazała się w języku polskim książka Andreasa Viestada – pochodzącego z Norwegii szefa kuchni, recenzenta kulinarnego, autora wielu bestsellerowych książek kucharskich. „Obiad w Rzymie. Historia świata w jednym posiłku” to swoisty przewodnik po Rzymie takim, jaki lubi autor. Jego opowieści osnute wokół stołu i kultury jedzenia stają się jednocześnie pretekstem do pokazania historii cywilizacji, a wszystko to dzieje się podczas jednego pranzo w ulubionej rzymskiej ristorante Viestada, przyrządzającej (według niego) najlepszą carbonarę na świecie. Nie pozostaje więc nic innego jak sprawdzić, czy faktycznie jest ona taka dobra. Prawdopodobnie w najbliższym czasie ta, i tak już oblegana restauracja, przeżyje prawdziwy najazd turystów z całej Europy.

Norweski cicerone oprowadza czytelników po historii takich produktów jak chleb, oliwa, sól, makaron czy cytryny. Pokazuje związek pomiędzy powstawaniem i upadkiem narodów a jedzeniem. Dociera do początków wielu potrwa, często przy tym rewidując legendy i oddzielając prawdę od mitów. Czasem zaskakuje swoimi hipotezami np. taką, że carbonara pojawiła się dopiero pod koniec II wojny światowej, wraz z aliantami, którym nie smakowało włoskie jedzenie. Ale czy to ogóle jest możliwe, żeby ktoś nie chciał jeść włoskich potraw? Szef Viestad, jak każdy prawdziwy „barbarzyńca” czyli człowiek na północ od Alp, stara się zrozumieć fenomen włoskiej kuchni, jej mocnego oparcia w tradycji, w przepisach przekazywanych w rodzinnych domach z pokolenia na pokolenie.

Foto: archiwum Andreas Viestad

Dziwi się, że na temat przygotowania jednej potrawy każdy z Włochów ma inne zdanie. Uroczo szuka przyczyn w tym, że Italia tak naprawdę nie jest jeszcze zjednoczona. Ale jest zakochany w takim sposobie życia, z którego na półwyspie apenińskim uczyniono sztukę – w celebrowaniu wspólnych posiłków i spotkań familijnych, w miłości do prostych, niewyszukanych potraw, które tylko we Włoszech smakują jak ambrozja i są niemal nie do odtworzenia w innych krajach Europy. Włoska rodzina siedząca obok Viestada na obiedzie opowiada, jak na wakacjach w Nowym Jorku dzieci zamówiły carbonarę i kiedy postawiono przed nimi talerze, to się popłakały, bo nie była taka jak w domu.„Obiad w Rzymie” przynosi też wiele smacznych anegdot, jak choćby ta o powstaniu makaronu: „Istnieje wiele historii o tym, jak makaron dotarł do Włoch. Najbardziej popularna i powszechnie znana mówi, że to Marco Polo przywiózł go z Chin. Polo i jego towarzysze podróży, w tym wenecjanin o nazwisku Spaghetti, dokonali desantu na wybrzeże Chin. W małej wiosce Spaghetti nauczył się mieszać mąkę z wodą i utaczać z powstałego ciasta długie patyczki, które świetnie dawały się przechowywać i smakowały wspaniale, kiedy ugotowało się je w osolonej wodzie. Zabrał to odkrycie ze sobą z powrotem do Włoch. (…) Świetna opowieść, niestety niepoparta faktycznymi wydarzeniami. Marco Polo był powszechnie znany z nachalnej autopromocji i podobno dzieci zwykły biegać za nim ulicami, wołając: >>Panie Polo, niech nam pan opowie jakieś kłamstwo<<”.

W poszukiwaniach związków między jedzeniem a historią cywilizacji Viestad, niemal jak Marco Polo, przemierzył cały świat. W pogoni za solą dotarł też do Wieliczki, zachwycił się podziemnym miastem wydrążonym przez górników i polską solą, która według niego przepięknie wygląda pod światło. A trzeba wiedzieć, że Norweg zbiera sól jako swoiste pamiątki z podróży, zna więc każdą jej odmianę. Kilka lat temu napisał książkę „Gdzie narodziły się smaki”.

W jego najnowszej publikacji wątki osobiste przeplatają się z dziejami Rzymu, pojawiają się wielcy władcy i kronikarze epoki, autorzy kulinarnych bestsellerów i pierwsi poszukiwacze smaków w starożytności, a na stoliku lądują kolejne potrawy, wokół krążą kelnerzy, właściciel „La carbonary” i szef kuchni. „Obiad w Rzymie” kończy się zbyt szybko, także dla autora – „Jutro muszę wstać, spakować się i wrócić do mojego prawdziwego domu, do wszystkich, za którymi tęskniłem, ale również do pospolitej zwyczajności miejsca, które nie jest Rzymem”.

Andreas Viestad „Obiad w Rzymie. Historia świata w jednym posiłku”, Wydawnictwo Znak Koncept

Dante – ojciec języka włoskiego

Język, który obecnie nazywamy językiem włoskim, rozwinął się z dialektu florenckiego. Po zjednoczeniu Włoch, które nastąpiło w roku 1861, zarządzeniem nowo powstałych władz państwowych, florencka odmiana dialektu toskańskiego została językiem tworzącego się Królestwa, w którym istniało niezliczone bogactwo dialektów. 150 lat temu po włosku – czyli w dialekcie florenckim, mówiło zaledwie 2,5% mieszkańców Półwyspu Apenińskiego!

Wybrano go dla całych Włoch z tego powodu, że właśnie w tym dialekcie tworzył Dante Alighieri –  Il Sommo Poeta, Il Sommo, il Poeta – zwany „ojcem języka włoskiego”. Jego największe dzieło to poemat Komedia. Dopiero potomni (mówi się, że był to Boccaccio) dodali do tytułu przymiotnik Boska, dla podkreślenia wyjątkowości utworu, który wywarł ogromny wpływ na kulturę europejską, a Dante na zawsze wpisał się w historię światowej literatury. Stworzył słowa i wyrażenia, które na stałe zagościły w różnych językach. Do języka polskiego trafiły sceny dantejskie, a także fraza, którą Dante umieścił na odrzwiach piekieł: Porzućcie wszelką nadzieję wy, którzy tu wchodzicie (włoskie: Lasciate ogni speranza voi ch’entrate).

Trudno zliczyć słowa i wyrażenia z Boskiej Komedii, którymi posługują się mieszkańcy Włoch, można jedynie wskazać kilka najczęściej używanych:

Non mi tange (Mnie to nie rusza, ani mnie to grzeje, ani ziębi) – te słowa wypowiada Beatrycze, wyjaśniając Wergiluszowi, że wcale nie obawia się królestwa Lucyfera (Pieśń II, Piekło). 

Stai fresco, stiamo freschi (Nie uda się, już po nas, nic z tego) – w dziewiątym kręgu piekieł, gdzie uderzają lodowate podmuchy wiatru od skrzydeł Lucyfera, Dante umieścił zdrajców. Ci potępieńcy, splamieni w oczach Boga największym grzechem, są zanurzeni w lodowatym jeziorze Cocytus. Dzięki wyobraźni Dantego, wyrażenie to jest używane jako określenie jakiejś wielkiej porażki, czegoś, co nie może się udać.  

Bel Paese (Piękny kraj). Synonim Włoch, dziś używany głównie z nutą ironii, to również cytat z Boskiej Komedii.

Galeotto fu/Galeotto fu il libro (To przez kogo innego, co złego to nie ja) – wyrażenie używane w tonie żartobliwym, kiedy chce się powiedzieć, że coś się stało bez naszej woli i kto inny za to odpowiada. Jeden z najsłynniejszych cytatów „dantejskich”, pochodzi z V pieśni Piekła, w której Francesca da Rimini opowiada poecie o nieszczęśliwej miłości, która połączyła ją z bratem jej własnego męża, Paolo Malatestą. Kochankowie czytali wspólnie książkę o Lancelocie i rycerzach Okrągłego Stołu, w której sługa królowej Ginewry, Galeotto, był powiernikiem miłosnych tajemnic. Takim „Galeottem” stała się dla nich wspólnie czytana książka.

Fatti non foste a viver come brutizdanie wypowiedziane przez Ulissesa, który przemawiał do swoich towarzyszy. Sens tych słów znakomicie oddaje polskie tłumaczenie:

Myślcie, skąd człowiek swój początek bierze:On nie stworzony, aby żył jak zwierzę,Cel jego trudów nauka i cnota. 

Dzień Dantego nazywany jest w Italii Dantedì. Powiadają, że Dante wpośród ciemnego znalazł się lasu 25 marca 1300 roku (z Wielkiego Czwartku na Wielki Piątek). Można zatem stwierdzić, że to dzień szczególny: nie czwartek, a Dantek; nie giovedì, a Dantedì!

Wanda Kapica